Ukraina pada ofiarą opieszałości demokratów, interesów republikanów, ślepej miłości Europy do Rosji

To nie będzie pokój, za jaki krew przelewały tysiące Ukraińców. Trump boleśnie zrywa pelerynę niewidkę, która miała zasłaniać brak decyzji USA o realnym wsparciu Kijowa wtedy, gdy była szansa tę wojnę wygrać.

Ten tekst czytasz w całości za darmo w ramach promocji. Chcesz mieć stały dostęp do wszystkich treści? Kup subskrypcję na www.subskrypcja.gosc.pl

Gdy Donald Trump w kampanii wyborczej obiecywał zakończenie wojny na Ukrainie w 24 godziny, wszyscy zdawali sobie sprawę, że to retoryka kampanijna. Nie wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że za metaforą 24 godzin kryje się rzeczywista chęć szybkiego zakończenia rosyjskiej inwazji. Dlatego środowe ogłoszenie przez stronę amerykańską rozpoczęcia negocjacji pokojowych między Moskwą a Kijowem – niespełna miesiąc po zaprzysiężeniu nowego prezydenta USA – dla wielu jest szokiem.

Najpierw sekretarz obrony Pete Hegseth ogłosił po spotkaniu Grupy Ramstein, że odzyskanie przez Ukrainę granic sprzed 2014 r. jest nierealne. Następnie sam Donald Trump poinformował, że rozmawiał telefonicznie zarówno z Władimirem Putinem jak i Wołodymyrem Zełeńskim i obie strony są gotowe do rozpoczęcia rozmów pokojowych. Informację tę krótko potem potwierdził prezydent Ukrainy. Bardziej wstrzemięźliwe są komentarze Kremla, nie zmienia to jednak faktu, że amerykański przywódca postanowił zrealizować to, co zapowiedział, bez oglądania się na opinię przywódców europejskich i – bądźmy szczerzy – strony ukraińskiej, której przetrwanie jest całkowicie uzależnione od pomocy Zachodu, przede wszystkim zaś USA.

Zegar demograficzny tyka na niekorzyść Ukrainy

Ze skąpych komunikatów docierających z Moskwy można odczytać zadowolenie. Chociaż na razie zapowiedziano dopiero powołanie zespołów negocjacyjnych i rozpoczęcie rozmów pokojowych, wydaje się, że Kreml czuje, że jest na wygranej pozycji. Nikt nie ma dziś złudzeń, że nie uda się wypchnąć Rosji znacząco poza terytoria, które wojska rosyjskie dziś okupują. W odzyskanie granic sprzed inwazji z 2014 r. na samej Ukrainie nie wierzy już nikt. Dominuje raczej obawa o długofalowe zachowanie niezależności przynajmniej na tym obszarze, który Kijów kontroluje dzisiaj i zapewnienie realnych gwarancji przed reaktywacją konfliktu za jakiś czas.

Część komentatorów zachodnich wydaje się być zaskoczona tym, jak bez walki na negocjacje na obecnych warunkach zgodził się Zełeński. Trudno jednak dziwić się prezydentowi Ukrainy. Jego poparcie spada, a państwo, któremu przewodzi jest zrujnowane trzyletnią wojną. Sytuacja na froncie, szczególnie wokół Pokrowska, staje się coraz gorsza. Ponurym tłem aktualnych wydarzeń jest tragiczna sytuacja demograficzna Ukrainy. Przed wojną państwo to zamieszkiwało około 40 mln osób. Od lutego 2022 r., gdy zaczęła się kolejna faza rosyjskiej inwazji, kraj opuściło ponad 6,5 mln, w znacznej mierze młodych ludzi. Dziesiątki, jeśli nie setki mężczyzn zginęło lub zostało rannych na rozciągających się na 1000 km froncie. Kijów nie powołuje do wojska obywateli młodszych niż 25 lat, jednak strona amerykańska naciska, by to zmienić. W optyce administracji Zełeńskiego, państwo ukraińskie staje na głowie, by nie stracić tej najmłodszej grupy dorosłych, bo to od nich w największym stopniu zależy zwyczajnie biologiczne przetrwanie narodu. A prowadzona od trzech lat wojna na wyczerpanie przeciwnika nie działa na korzyść Kijowa, ale Moskwy. Bo to Rosja od samego początku dysponuje większymi zasobami populacyjnymi. Amerykanie to widzą, widzi to również coraz większa część społeczeństwa ukraińskiego. I coraz częściej zadawane jest pytanie gdzie leży granica, za którą zacznie się walka o terytorium, którego nie będzie już miał kto zamieszkać i zagospodarować?

W maju 2024 szef Kijowskiego Międzynarodowego Instytutu Socjologii Wołodymyr Paniotto podkreślił w jednym z wywiadów, że już przed wojną udział mężczyzn w wieku 18-30 lat w całej populacji Ukraińców był procentowo niewielki, bo niska była liczba urodzeń na przełomie XX i XXI wieku. Nawet więc przed wojną sytuacja demograficzna była zła. Jednak ucieczka kilku milionów młodych Ukraińców przed rosyjską inwazją będzie miała skutki nie tylko na najbliższe lata, ale całe dekady. Wielu z tych emigrantów w ciągu kilku lat trwania wojny zapuści korzenie w nowych miejscach i nie wróci już do biednej i zrujnowanej ojczyzny, nawet po zakończeniu wojny. A każdy kolejny tydzień działań wojennych sprawia, że ta grupa rośnie. Według szacunków Paniotto z każdym miesiącem grupa tych, którzy pozostaną na emigracji rośnie o 100-150 tysięcy.

Biorąc pod uwagę te dane, odpowiedź na pytanie o kontynuację wojny w takiej formie, jak miało to miejsce do teraz, nie jest wcale jednoznaczna. Nawet uwzględniając, że Rosja wyjdzie z tej batalii wzbogacona o napadnięte terytoria ukraińskie.

Nic nie wskazuje się na to, żeby rozstrzygnięcie tej wojny miało być sprawiedliwe. Agresor najprawdopodobniej nie poniesie zasłużonej kary, co więcej, niezależnie od decyzji, osiągnie jakieś zyski. Nawet nie realizując w pełni założonych w 2022 roku celów, przybliży się do nich, choć nieporównywalnie większym kosztem niż pierwotnie zakładano.

Czy zatem można powiedzieć, że Donald Trump będzie winien korzystnego dla Rosji rozstrzygnięcia? Czy dążenie Trumpa do de facto zamrożenia konfliktu z ustępstwami Ukrainy na rzecz Rosji jest błędem? Tak. I nie.

Zamrożenie działań zbrojnych to nie to samo, co pokój

Z punktu widzenia Europy, szczególnie Środkowo-Wschodniej, jakiekolwiek przesunięcie strefy wpływów Rosji na zachód jest złe. Doświadczenie z moskiewskim imperium – niezależnie od tego czy zarządzają nim carowie, sekretarze partii czy prezydenci federacji – pokazuje, że wszelkie umowy z Kremlem cechuje charakter tymczasowy, a kolejni imperatorzy tylko czekają na okazję do mniej lub bardziej oficjalnego złamania ustaleń. Zresztą sam Putin nie kryje tego, że w tej wojnie nie chodzi przecież o Ukrainę, ale odbudowanie strefy wpływów sięgającej znacznie dalej na zachód niż Pokrowsk, Dniepr a nawet Lwów. Naiwnością byłaby więc wiara w to, że Rosja na skutek nawet korzystnych dla siebie ustaleń zawieszających działania wojenne, wycofa się z realizacji swoich imperialnych planów. Negocjacje pokojowe są bowiem elementem taktyki, w szerszym planie strategicznym, który Władimir Władimirowicz zarysował przecież wprost na Konferencji Monachijskiej w 2007 r. Zakwestionował wówczas powstały po upadku ZSRR system bezpieczeństwa i wprost zapowiedział, że należy przywrócić Rosji utraconą pozycję mocarstwa co najmniej równorzędnego USA. Odtąd konsekwentnie realizował ten plan, napadając kolejno na swoich sąsiadów, jak choćby Gruzję w 2008 czy Ukrainę w 2014. Zakończenie czy zmniejszenie intensywności działań wojennych na tych terenach zawsze było dla Rosji jedynie chwilą na oddech, by po krótkim czasie uderzyć ponownie, z większą siła, czy to gospodarczo (jak choćby wywołaniem latem 2021 r. kryzysu energetycznego) czy militarnie.

Mamy więc podstawy, by na jakiekolwiek ustalenia ze stroną rosyjską zawieszające działania wojenne na Ukrainie patrzeć nieufnie, by nie powiedzieć, że wprost Rosjanom nie wierzyć. Zrozumiałe jest zatem z tego punktu widzenia poczucie zawodu wynikające z deklaracji strony amerykańskiej na temat koniecznych ustępstw terytorialnych Ukrainy.

Trump zrywa zasłonę

Czy prezydent Trump jest więc frajerem, który cieszy się z chwilowej odwilży, gdy wszelkie prognozy pozwalają nam spodziewać się w nieodległej przyszłości ataku ostrej zimy? Faktem jest, że prezydent USA prezentuje dosyć doraźny sposób rozwiązywania konfliktów. Trochę jak w biznesie: nawet mając długoterminową strategię, jeśli nagle wybucha pożar, trzeba go ugasić. Skoro za oknem mróz, a ktoś uszkodził nam piec centralnego ogrzewania, doraźnie możemy rozpalić kominek, używając za paliwo odziedziczone po babci cenne książki.

Z perspektywy długofalowej strategii takie działanie jest krótkowzroczne. Z drugiej strony otoczenie prezydenta USA zdaje się mówić: Co wam po cennych książkach, jeśli zamarzniecie? Kiedy przetrwacie ten atak zimy, wtedy będziecie myśleć nad odbudową kapitału.

Nie wiemy jednak, czy taka odbudowa będzie w ogóle możliwa. Spalonej książki nie da się tak po prostu odtworzyć, tak, jak raz oddanych Rosji w porozumieniu pokojowym ziem nie można tak po prostu odzyskać. Pewne rzeczy przepadają bezpowrotnie.

Dla sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że Trump i jego administracja pojawili się na miejscu, gdy zima już trwała, a odpowiednich narzędzi do naprawy uszkodzonego pieca wcześniej nie zgromadzono, pomimo że były takie możliwości. Bo przecież druga inwazja rosyjska na Ukrainę nie zaczęła się wczoraj. Za niespełna dwa tygodnie minie trzecia rocznica jej rozpoczęcia. I były momenty, w których sytuacja Ukrainy była znacznie lepsza do działania. Jak choćby w czasie udanej kontrofensywy jesienią 2022 r. Gdyby wtedy zarządzane przez duet Biden-Harris Stany Zjednoczone i najpotężniejsze rządy państw UE dały Ukraińcom realną broń, dzięki której można było wypchnąć Rosjan ze znacznej części okupowanych terenów, pozycja negocjacyjna byłaby o niebo lepsza. Zamiast tego dyskutowano nad tym, czy wsparcie Kijowa bronią zaczepną nie rozjuszy zanadto Kremla, pomysły przekazania czołgów czy F-16 nazywano szaleństwem podpalania świata, a zamiast tego w ramach wsparcia najpotężniejsza gospodarka Europy reprezentowana przez kanclerza Scholza wysyłała ukraińskim żołnierzom 5 tysięcy hełmów. Finalnie Zachód i tak wysłał na front swoje rakiety, czołgi i myśliwce. Tyle, że o wiele za późno.

Wybrano wariant dozowania pomocy militarnej po kropelce, tak, aby nie daj Boże Ukraińcy nie wyrządzili zbyt poważnej krzywdy rosyjskiemu agresorowi.

Gdy latem 2023 r. o opieszałość państw zachodnich w pomocy militarnej Ukrainie pytałem analityka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych dr. Daniela Szeligowskiego, ten odpowiedział mi:

– Takie podejście jest właściwe dla Zachodu od samego początku wojny. Ono nie jest przejawem żadnej strategii, ono jest przejawem kompletnego braku strategii, a mianowicie większość partnerów ukraińskich nie ma pojęcia, co tak naprawdę chce osiągnąć. Chce, żeby Ukraina nie przegrała tej wojny, ale boi się, żeby Ukraina jednocześnie tej wojny nie wygrała – mówił analityk.

Dr Szeligowski odniósł się również do kwestii ewentualnego zamrożenia konfliktu po potencjalnej jeszcze wtedy wygranej Donalda Trumpa. Przyznał, że to prawdopodobny wariant.

– Nie dlatego, że obie strony by tego chciały, ale w związku z tym, że ich potencjał ofensywny się wyczerpuje. To nam być może przyniesie pewien okres przejściowy. I w tym okresie oczywiście obie strony będą się dozbrajać, mając przekonanie, że to jest jedynie przerwa przed kolejną odsłoną tej wojny – wyjaśniał ekspert.

Dziś Donald Trump, już jako prezydent, swoim parciem do jak najszybszego zatrzymania działań zbrojnych zrywa pelerynę-niewidkę, która miała maskować wieloletni brak zdecydowanego przeciwstawienia się imperialnym zapędom Rosji przez przywódców Europy i USA. Amerykanie powiedzieli na głos, że ta kołdra jest po prostu za krótka. A skoro jest za krótka, to oznacza, że będzie nam zimno. Przy okazji chce zresztą ugrać dla USA dobry interes w postaci dostępu do cennych surowców, których część złóż już jest na terytorium okupowanym przez Rosjan, a kolejne lada moment mogą paść łupem Kremla.

Ukraina płaci cenę za opieszałość Zachodu

W przededniu trzeciej rocznicy drugiego ataku Rosjan wszystko wskazuje na to, że mrożenie konfliktu, o którym mówił dr Szeligowski wchodzi w decydującą fazę. Trudno jednak za taki rozwój wydarzeń winić jedynie obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ukraina już zapłaciła bardzo wysoką cenę za tę wojnę. Cenę, którą mocno podbiła opieszałość Zachodu niezdolnego do realnej i szybkiej pomocy wobec rosyjskiej agresji, związanego w wielu decyzyjnych punktach rozmaitymi powiązaniami interesów. Jak choćby budowany przez lata wspólnie przez Rosję i Niemcy projekty Nord Stream i Nord Stream II, które przecież miały być oficjalnie projektami biznesowymi, a zgodnie z ostrzeżeniami płynącymi z Europy Środkowej i Białego Domu (za pierwszej kadencji Trumpa) uzależniły unijną gospodarkę od „dobrej” woli Kremla.

Tą ceną jest śmierć tysięcy Ukraińców i niemal przesądzona utrata znacznych terytoriów. Najbliższe miesiące i lata pokażą jednak, jaki będzie realny koszt, który poniesiemy wszyscy, także poszczególne państwa UE. Ewentualne wstrzymanie działań zbrojnych nie oznacza bowiem porzucenia planów, które Putin przedstawił przecież otwarcie w Monachium 18 lat temu.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wojciech Teister Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.