Grupa trzymająca świętość

Jakość, liczba i prestiż wspólnot życia konsekrowanego jest wskaźnikiem religijności i moralności społeczeństwa. Społeczeństwo, które nie ma swych „grup trzymających świętość”, staje się grupą trzymającą egoizm.

Najpierw muszę wyjaśnić tytuł mego felietonu. Pochodzi on z wywiadu, którego miesięcznikowi „W drodze” (nr 1/2025) udzielił prof. Marek Kita. W wywiadzie tym wspomniany teolog m.in. przeciwstawia się (słusznie, choć moim zdaniem w sposób przejaskrawiony) koncepcji Kościoła, w której świeccy są „klientami” duchownych, czyli właśnie „grupy trzymającej świętość”. Nie będę tu wchodził w dyskusję na ten temat, gdyż o podobnych sprawach pisałem niedawno w polemice z Marcinem Kędzierskim. (Zresztą z Markiem Kitą mieliśmy okazję dwukrotnie bezpośrednio – i w duchu braterskim – dyskutować). Chcę tylko zwrócić uwagę, na co prawdopodobnie udzielający wywiadu by się zgodził, że formułę „grupa trzymająca świętość” można rozumieć także pozytywnie i że świetnie wpisuje się ona w istotę Dnia Życia Konsekrowanego, który obchodziliśmy w ostatnią niedzielę. „Trzymać coś” może bowiem znaczyć: zachowywać to wyłącznie dla siebie i mieć z tego profit. Może jednak też znaczyć – a o takie znaczenie mi chodzi – „pilnować tego czegoś tak, by się nim dzielić”. A czy nie jest tak, że wszystkie osoby konsekrowane (a w szerszym sensie także wszystkie osoby duchowne) są powołane do tego, by strzec świętości tak, by nie zaginęła i by mogła być dostępna dla wszystkich? 

Moja teza brzmi: „grupa trzymająca świętość” (w podanym wyżej pozytywnym sensie), która cieszy się powszechnym uznaniem w danej społeczności, jest jej wielkim dobrem kulturowym. Dlaczego? Dlatego że jest ona gwarantem trwania religii, czyli najważniejszego czynnika, który odróżnia nas od zwierząt, buduje motywację altruistyczną oraz skierowuje nas ku sprawom najwyższym. Innymi słowy: jeśli w danej społeczności istnieją ludzie, którzy autentycznie i całkowicie oddają się sferze sakralnej, to zwiększa się prawdopodobieństwo, że sfera ta będzie promieniowała na całą tą społeczność. Owo promieniowanie musi zaś przynosić zwiększenie poziomu moralno-duchowego całego społeczeństwa. 

Ktoś powie (a od czasów Reformacji głos ten jest silny i wraca tu i ówdzie), że nie potrzebujemy „grupy trzymającej świętość”, gdyż wszyscy powinniśmy być święci. Jak jednak pokazuje praktyka i historia, postulat ten sprawdza się tylko w bardzo małych wspólnotach albo wymaga reinterpretacji pojęcia świętości. Tak się bowiem składa, że tylko nieliczni potrafią bezpośrednio skupić się na sprawach Boskich. Jeśli ma to dotyczyć wszystkich, to tylko pośrednio – poprzez wykonywanie swego zawodu jako powołania, w którym oddajemy cześć Bogu i służymy innym. Niestety, prawdopodobnie upowszechnienie takiego modelu stopniowo doprowadziło do sekularyzacji. Jeśli bowiem nie ma „grupy trzymającej świętość” (lub deprecjonuje się jej znaczenie) i jeśli wszyscy realizujemy świętość tylko przez spełnianie swego zawodu, to sfera sakralna stopniowo będzie zanikać. Po prostu pochłoną nas (nawet najbardziej szlachetne, ale tylko) doczesne sprawy ludzkie. To prawda, że Bóg stał się człowiekiem, ale – jak w lutowym numerze „W drodze” pisze o. Michał Mrozek OP (znów reklamuję dominikański miesięcznik!) – „Jezus nie będzie bliżej nas, gdy postawimy znak równości między człowiekiem i Bogiem”. Bóg stał się człowiekiem po to, aby skierować nasze człowieczeństwo ku boskości, a nie po to, by – jak sugerują współcześni teologowie immanencji – sprowadzić boskość do człowieczeństwa. 

Z powyższych rozważań wynika, że efektywnym wskaźnikiem religijności społeczeństwa jest jakość, liczba i prestiż powołań zakonnych, kapłańskich i podobnych. W powołaniach tych chodzi o radykalną rezygnację ze spraw tego świata oraz o poświęcenie się sprawom Bożym. Jeśli więc istnieją ludzie, którzy takie powołania autentycznie realizują, to całe społeczeństwo dostaje wyraźny znak realności, transcendencji i bliskości Boga. Co więcej, całe społeczeństwo otrzymuje dobry przykład oraz impuls religijności i dobroczynności. Odpowiednia jakość, liczba i prestiż powołań sprawiają, że impuls ten dochodzi do wszystkich członków społeczeństwa oraz pozwala im uczestniczyć – każdemu na swoją miarę – w religijności i dobroczynności. 

Weźmy konkretny przykład. Jeśli ktoś na serio ślubuje i praktykuje ubóstwo, to daje innym wyraźny znak, że Bóg-stwórca jest radykalnie ważniejszy i „zasobniejszy” od jakichkolwiek (nawet najbardziej naturalnych) dóbr doczesnych. Jeśli takiemu ubóstwu towarzyszy czynna pomoc potrzebującym, to otrzymujemy dodatkowy znak, że Bóg troszczy się o najsłabszych i czujemy się zachęceni do praktykowania realnej miłości bliźniego. Podobnie można powiedzieć o innych radach ewangelicznych. Nie jest możliwe, by wszyscy ludzie zrezygnowali z seksu, posiadania i władzy nad sobą. Jednak ludzie, którzy z nich rezygnują, przypominają nam, że seks, posiadanie i władza są tylko przejściowymi środkami w służbie życia i że nie powinny stać się naszymi bożkami. Przypominają, że najważniejszy jest Bóg, od którego wszystko pochodzi i który wszystko przerasta. 

Na koniec pytanie: kto nie lubi modelu społecznego, w którym kluczową rolę kulturową odgrywa „grupa trzymająca świętość”? Sądzę, że wrogami tego modelu są bądź ci, którzy odrzucają religijność, bądź ci, których religijność lub niereligijność idzie w parze z brakiem poczucia realizmu w odniesieniu do ludzkiej natury. Jakie są konsekwencje takiego braku realizmu? Najbardziej głośną jego konsekwencją są ostatnio – trwające od kilku lat – głośne narzekania elit społecznych na to, że zwykli obywatele społeczeństw zachodnich nie chcą przyjmować do swoich krajów imigrantów, a politycy coraz częściej głoszą hasła izolacjonistyczne. Nie ma nic dziwnego i zdrożnego w tym, że przeciętni ludzie (którzy z natury swej są ludźmi, a nie aniołami) kierują się swym naturalnym interesem. Nie ma też w tym nic dziwnego, że wtórują im politycy, których byt zależy od decyzji wyborców. Sytuacja wyglądałaby jednak inaczej, gdyby społeczeństwa zachodnie miały liczniejsze i cieszące się większym prestiżem społecznym „grupy trzymające świętość”. To przecież ich zadaniem jest m.in. oddolne inspirowanie i budowanie bezinteresownego dobra – dobra wspieranego najsilniejszą możliwą motywacją, czyli motywacją religijną. Ci, którzy ośmieszają tę motywację, deprecjonują „grupy trzymające świętość” lub mieszają zadania państwa z zadaniami wspólnot religijno-charytatywnych – niech się nie dziwią, że jest tak, jak jest. Po prostu odrzuciliśmy stary, dobry i realistyczny model życia społecznego, w którym religia – za sprawą „grup trzymających świętość” – zasila społeczeństwo inspiracją dobra wyższego. A ponieważ świeckiej utopii, w której wszyscy są zlaicyzowanymi aniołami, nie da się zrealizować, będziemy coraz bardziej stawali się grupą indywidualistów trzymających egoizm. 
 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Wojtysiak Jacek Wojtysiak Nauczyciel akademicki, profesor filozofii, kierownik Katedry Teorii Poznania Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Autor licznych artykułów i książek, w tym podręczników i innych tekstów popularyzujących filozofię. Stały felietonista portalu internetowego „Gościa Niedzielnego”. Z pasją debatuje o Bogu i religii z wierzącymi, poszukującymi i ateistami. Lubi wędrować po stronach Biblii i po ścieżkach Starego Gaju. Prywatnie: mąż Małgorzaty oraz ojciec Jonasza i Samuela. Ostatnio – wraz z Piotrem Sachą – opublikował książkę „Bóg na logikę. Rozmowy o wierze w zasięgu rozumu”.