Era Donalda Trumpa II – wojna czy pokój?

Donald Trump nie jest ani mesjaszem, jak chciałaby niemała część konserwatystów, ani podpalaczem świata, jak przedstawiają go jego przeciwnicy. Jest fenomenem, którego żadna ze stron nie potrafi właściwie zdefiniować.

  • Trudno dziwić się entuzjazmowi wygraną zdrowego rozsądku w sprawach ideologicznych, ale też trudno to pogodzić z poparciem dla niebezpiecznych zapowiedzi Trumpa.
  • To nie ten czy inny prezydent USA jest zagrożeniem dla pokoju w Europie, tylko jest nim Rosja i polityka części państw zachodnioeuropejskich.
  • Putin również uznaje tylko dwie płcie, czyli dlaczego kontrrewolucja kulturowa Trumpa, choć konieczna, nie zapewni nam pokoju.
  • Oprawa religijna ceremonii zaprzysiężenia każdego prezydenta USA to rzecz, której można zazdrościć Amerykanom.


I

Dobrze rozumiem
, i w pewnej części podzielam, entuzjazm tych, którzy w niektórych zapowiedziach Donalda Trumpa widzą odwrót od ideologicznego szaleństwa, jakie ogarnęło w ostatnich dekadach zachodnie elity. Nie podzielam wiary w to, że to z całą pewnością osobiste przekonania prezydenta USA (wiem, jak przy pierwszej kampanii wyborczej konserwatyści musieli tłumaczyć mu, co to znaczy być „pro-life” i dlaczego musi głosić takie poglądy, jeśli chce pozyskać elektorat republikanów). Podzielam za to przekonanie tych, którzy uważają, że i tak liczy się to, jakie dekrety prezydent podpisuje i jeśli są one dobre – niezależnie od jego własnych przekonań – to jest to zdecydowanie lepsza sytuacja niż dekrety legalizujące złe praktyki. Dlatego wolę nawet nieprzekonanego Trumpa, który za namową mądrych doradców odetnie finansowanie z federalnego budżetu dla różnych ideologicznych eksperymentów, niż prezydenta, który dekretował prawo złe, mając świadomość, że jest ono sprzeczne z wartościami, do których się oficjalnie przyznaje. 

Zarazem jednak – żeby nie było zbyt miło – podtrzymuję wyrażone już kiedyś zdanie, że mimo wszystko wolałbym, by dobre dekrety podpisywał jednak prezydent, który jest wiarygodną twarzą dla kulturowej kontrrewolucji. I że jest wielką biedą dzisiejszych republikanów, iż od dłuższego czasu nie potrafią wyłonić ze swojego grona takiego kandydata, który by taką wiarygodną twarzą dla konserwatywnych wartości był. 

Chyba że jest jeszcze inna opcja, której zupełnie nie bierze się pod uwagę w analizach: może w Donaldzie Trumpie zaszła w minionych latach jakaś autentyczna przemiana, która, owszem, nadal nie czyni z niego mesjasza (jak zdaje się traktować go część prawej strony), ale która jednak sprawia, że jest bardziej przekonany do tego wszystkiego, co wcześniej traktował wyłącznie jako narzędzie skutecznego marketingu politycznego? 

II

Niezależnie
od jego przekonań w sprawach dotyczących wojny kulturowej, trudno podzielać zachwyty tych fanów Trumpa, którzy jakoś godzą swoją postawę pro-life z nieskrywanym przez Trumpa kultem siły – zarówno w odniesieniu do sąsiadów bliższych i dalszych – jak i wobec imigrantów. I znowu warto rozróżnić kilka rzeczy. Po pierwsze, z pewnością Amerykanie mają prawo dokonać głębokiej rewizji swojej polityki migracyjnej, która pozwalała na nieograniczony napływ nielegalnych imigrantów, w tym, zapewne, również zorganizowanych gangów narkotykowych. 

Po drugie jednak, odpowiedzialny za słowa polityk, o mężu stanu nie mówiąc (pojęcie mesjasza już odłożyliśmy na bok), nie może pozwolić sobie na wrzucanie do jednego worka rzeczywistych przestępców czy nawet nielegalnych, ale zarobkowych imigrantów, z dziećmi, które albo już się urodziły, albo dopiero urodzą. 

Po trzecie, jest w tych deklaracjach też sporo amerykańskiej obłudy – i to akurat nie jest cecha wyłącznie Trumpa: ogłaszanie walki z nielegalną imigracją przy całej świadomości, że gospodarka USA przez całe dekady rosła także dzięki pracy tychże „nielegałów”. Wie dobrze o tym Donald Trump, który swoje biznesy budował również rękami takich nielegalnych imigrantów. Jest to zatem z pewnością komunikat skierowany do mocno konserwatywnego elektoratu („zrobimy z tym porządek”), ale w istocie jest też niebezpieczny społecznie, bo utrwala niechęć do „obcych” (cokolwiek to znaczy w wielokulturowym narodzie, w którym, wszyscy „skądś” pochodzą). 

III

Z polskiego
punktu widzenia najważniejsze jednak powinny być deklaracje Trumpa dotyczące Europy, Rosji, Ukrainy i naszej pozycji w NATO i UE. Ponieważ jednak takie deklaracje nie padły, trzeba czytać między wierszami. A tam brzmią raczej niepokojące dla nas nuty: bo szarżowanie w ostatnich tygodniach gotowością siłowego lub ekonomicznego przymusu, byle osiągnąć zmiany geograficzne, to może być albo dobra zagrywka biznesowa (Grenlandia i Dania chcą już rozmawiać z USA o wspólnych interesach), albo puszczanie oka do Pekinu i Moskwy, że Waszyngton wspólnie z nimi będą kreślić nowe strefy wpływów. A jeśli tak, to zarówno Ukraina może pożegnać się z niepodległością, jak i kraje bałtyckie i Polska powinny przyspieszyć zbrojenia, by odeprzeć oczywisty w takim układzie atak (nawet jeśli to miałoby nastąpić „dopiero” za parę lat). 

Tyle tylko, że prędzej czy później Donald Trump jako rasowy biznesmen z pewnością zrozumie, że w interesie USA jest zatrzymać Rosję tam, gdzie jest, a raczej, że nie ma innej opcji niż doprowadzić do jej całkowitego osłabienia. I kto wie, czy temu m.in. (poza doraźnym celem dla gospodarki amerykańskiej) nie służą zapowiedzi uruchomienia na jeszcze większą skalę wydobycia własnego gazu i ropy – jeśli swoimi surowcami Ameryka zaleje rynek, to upadek Rosji może być bliski.

Inna sprawa, że analizowanie kroków, jakie podejmie Trump dla „zapewnienia pokoju” wydaje się groteskowe, gdy robią to politycy zachodnioeuropejscy. Bo przecież to nie Stany Zjednoczone – ktokolwiek zasiada w Białym Domu – są zagrożeniem dla pokoju w Europie. Zagrożeniem dla Europy jest Rosja i… niemała część krajów zachodnich, które utorowały Moskwie drogę do agresywnej polityki, uzależniając się od jej surowców i osłabiając własne zdolności obronne, a także prowadząc nadal własne biznesy w Rosji (setki firm zachodnich działają tam tak, jak gdyby wojna z Ukrainą nigdy nie miała miejsca).

IV

Po co właściwie te wszystkie dywagacje? Nie byłoby prościej napisać hurraoptymistyczny manifest, wychwalający Donalda Trumpa lub przeciwnie – wykazujący, jak wielkie nieszczęście spotkało Amerykę i świat cały? Po co bawić się w takie „rozwadnianie” tematu? Jesteś pan po naszej stronie, to z znaczy po jedynej słusznej, czy jesteś pan agentem drugiej strony? Jesteśmy na wojnie, a jak wojna, to nie ma miejsca na intelektualne zabawy, tylko na jasne diagnozy i sprawne działanie… Może nie nazywamy tego na co dzień w taki sposób, ale, przyznajmy, tak właśnie spontanicznie reagujemy na treści (najczęściej nie czytając w całości), które albo odpowiadają naszej wizji świata, albo ją podważają. 

Era Donalda Trumpa II – wojna czy pokój?   Donald Trump i jego żona Melania na inauguracyjnym balu w Waszyngtonie PAP/EPA/ANNA MONEYMAKER

Sprawa jest właściwie beznadziejna dla analityka spraw międzynarodowych, który chciałby na spokojnie opisać rzeczywistość zagranicznych niuansów. Bo w świecie mediów, w których solidarnie (sic!) króluje idea tworzenia treści dla „wyznawców”, (tj. osób szukających wyłącznie potwierdzenia własnych poglądów), jest już coraz mniej miejsca na różnego rodzaju „zimne prysznice”. A za próbę patrzenia na świat nie w kategoriach zerojedynkowych, płaci się zazwyczaj utratą zasięgów i spadkiem sprzedaży.

Mimo wszystko – ze względu na szacunek dla tych, którzy ciągle jednak chcą rozumieć i weryfikować własne poglądy – warto ryzykować i narażać się na cięgi ze strony „wyznawców”. A mało jest takich tematów w ostatnich latach, jak fenomen Donalda Trumpa, które budziłyby tyle sprzecznych emocji. Wystarczy napisać, że przecież i Władimir Putin jest wielkim krytykiem zachodnich ideologii, z którymi teraz chce walczyć również Donald Trump, by zostać oskarżonym o niezrozumienie powagi sytuacji. A przecież co nam da kontrrewolucyjna poprawność Trumpa, gdy na innym polu walki – z rosyjską agresją – złoży nas w ofierze dla większej sprawy, tzn. nowej architektury „bezpieczeństwa”? Nie piszę tego wszystkiego po to, by studzić entuzjazm tam, gdzie faktycznie można mówić o powrocie zdrowego rozsądku. Niech nam jednak te zrozumiałe pozytywne emocje nie przysłonią brutalnej prawdy o tym, że sama ideowa poprawność nie zapewni nam bezpieczeństwa. Z punktu widzenia wielu środowisk konserwatywnych w Europie również Putin był przez wiele lat traktowany – trochę po cichu, ze wstydem – jako sojusznik w walce z liberalnym porządkiem i ideologiami. 

V

Jeśli ludzie wierzący mogą pokładać w czymś nadzieję w kontekście inauguracji prezydenta Trumpa, to w wypowiedzianych wczoraj modlitwach kard. Dolana i wielebnego Grahama, którzy prosili Boga o błogosławieństwo dla całego kraju i prezydenta i o Boże prowadzenie dla niego. Warto modlić się o to, by prezydent z tym prowadzeniem chciał współpracować, wtedy jest szansa, że nie podejmie tych decyzji, które byłyby sprzeczne z wartościami, do których przywiązanie deklaruje. Swoją drogą, każdy, kto oglądał całą transmisję zaprzysiężenia Trumpa, z pewnością odczuł kolejny raz, że USA to jednak inna planeta: ceremonia miała nie tylko „otoczkę religijną”, ale była niemal religijnym nabożeństwem. I nie chodzi tylko o to, że każdy kolejny prezydent, niezależnie od poglądów i opcji, jest taką modlitwą liderów religijnych otaczany, i że to tylko „religia obywatelska”, spajająca cały naród, ale bez konfesyjnych odniesień. Wczoraj wielokrotnie wybrzmiały akcenty jednoznacznie chrześcijańskie, z przywołaniem Osoby Jezusa Chrystusa. Pochylone głowy stojących tam wszystkich wielkich tego świata, niezależnie od osobistych przekonań (a kim jesteśmy, by to osądzać), robią wrażenie na przyzwyczajonych do „ogólnohumanistycznych” formułek wypowiadanych w podobnych okolicznościach w Europie. 

Ten tekst czytasz w całości za darmo w ramach promocji. Chcesz mieć stały dostęp do wszystkich treści? Kup subskrypcję na www.subskrypcja.gosc.pl

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.