Zakładnicy platform

Nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy i jaki wpływ na wyniki zbliżających się wyborów prezydenckich w Polsce będą mieć algorytmy mediów społecznościowych.

„Co tam, Panie, w polityce?” Czasem słyszę to pytanie od znajomych, którzy na co dzień nie śledzą wydarzeń politycznych. Choć na tak postawione pytanie zwykle najlepiej odpowiedzieć „e tam, nic ciekawego” (co zresztą nie jest wcale tak odległe od prawdy) i wrócić do ważniejszych spraw, to u progu 2025 roku chyba nikt w taką odpowiedź już nie uwierzy. Faktycznie, w świecie polityki dzieją się naprawdę dziwne rzeczy.

Weźmy poparcie dla rządu. Istniała niepisana zasada, że pierwszy rok po wyborach jest dla rządu okresem ochronnym. Co więcej, zwykle partie, które zdobyły władzę, na starcie dostawały jeszcze premię za zwycięstwo i umacniały się w sondażach. To miało bardzo praktyczne konsekwencje – jeśli w ogóle w demokracji udawało się wprowadzać jakiekolwiek, często niezbyt popularne reformy, działo się to właśnie w pierwszych 12 miesiącach. Później rządy zwykle już nie ryzykowały, obawiając się utraty władzy. W jakimś sensie ten wydłużony „miesiąc miodowy” był jedynym okienkiem dla kręgów reformatorskich, czyli tych polityków, którym chodzi o coś więcej niż tylko władzę.

Nie podejrzewam, aby do tego grona należał premier Donald Tusk, bo zarówno podczas swojej pierwszej kadencji, jak i teraz, dał się przekonać jako zdecydowany przeciwnik reform i politycznych wizji. Ich zwolenników wysyłał nawet do lekarza. Tyle, że po pierwszym roku rząd w badaniach opinii publicznych gromadzi więcej negatywnych niż pozytywnych wskazań, co jest czymś dotąd niezbyt często spotykanym. Jeśli jednak ktoś myśli, że to wina Tuska, będzie w błędzie – podobny trend możemy zaobserwować obecnie w Wielkiej Brytanii i pikującymi notowaniami premiera Keira Starmera. W ogóle w ostatnim czasie polityka bardzo przyśpieszyła, czego doświadczył też premier Kanady Justin Trudeau, który po wielu latach musiał dość niespodziewanie pożegnać się ze stanowiskiem.

Przyśpieszenie widać też w bodaj najnudniejszej demokracji w Europie. Sam fakt upadku rządu i przyśpieszonych wyborów w Niemczech jest już sporym zaskoczeniem. Jeszcze większym zaskoczeniem wydają się jednak zmiany sondażowe – Niemcy byli zwykle niezwykle mało chętni do zmiany preferencji. A oto nagle w ciągu ostatnich trzech tygodni, po tekście Elona Muska w weekendowym magazynie dziennika „Die Welt”, w którym wzywał on do głosowania na Alternatywę dla Niemiec, jej poparcie zaczęło dynamicznie rosnąć. Do wyborów zostało sześć tygodni, i dziś chyba nikt nie może wykluczyć, że AfD osiągnie wynik uniemożliwiający zbudowanie tzw. Wielkiej Koalicji bez nich. Po prostu może zabraknąć jej mandatów do uzyskania większości.
To w ogóle jest bardzo ciekawy przypadek – do tej pory zwykle świat biznesu starał się wpływać na przebieg wyborów w sposób zakulisowy. Wywiad właściciela Tesli, SpaceX i platformy X pokazuje, że można to robić z całkiem odsuniętą przyłbicą. Oczywiście nas mogą bawić żale kanclerza Olafa Scholza, którego zdaniem w powojennej historii Europy nie mieliśmy do czynienia z tak brutalną, zewnętrzną ingerencją w proces wyborczy. Choćby z tego powodu, że Niemcy regularnie i od lat próbują wpływać na wyniki wyborów nad Wisłą. Trudno jednak nie zauważyć, że coś się wyraźnie zmienia, także w zakresie tych zakulisowych wpływów. Wystarczy przypomnieć sobie listopadowe wybory prezydenckie w Rumunii, które zostały unieważnione na kilkadziesiąty godzin przed startem II tury ze względu na podejrzenie wrogiego ich „przejęcia” za pośrednictwem platformy TikTok.

Dziś tak naprawdę nikt nie jest w stanie przewidzieć, czy i jaki wpływ na wyniki zbliżających się wyborów w Niemczech, ale także wyborów prezydenckich w Polsce, będą mieć algorytmy mediów społecznościowych. Tym bardziej, że od kwietnia, czyli na ostatniej prostej przed naszymi wyborami, do gry powróci Facebook, który w ostatnich latach ze względu na zarzuty związane z aferą Cambridge Analityca został zmuszony do ograniczenia swojego zaangażowania w politykę. W zeszłym tygodniu usłyszeliśmy jednak od założyciela Facebooka, że koniec z „cenzurą”.

Decyzja Marka Zuckerberga, jak i działania Elona Muska, uruchomiły lawinę komentarzy dotyczących kontroli treści w internecie, i szerzej – wolności słowa. Bardziej prawicowi zwolennicy nieograniczonej jej wolności od lat skarżyli się na moderatorów-cenzorów, którzy – co trzeba wprost przyznać – mieli liberalne skrzywienie. Tyle, że rezygnacja z moderowania platform będzie skutkować ogromnym przechyłem w drugą stroną, co zresztą już widać na platformie X. Pozostaje trzecia opcja, czyli wprowadzenie publicznej cenzury, niezależnej od polityki samych platform. To rozwiązanie, nad którym zresztą obecnie pracuje nawet polski rząd, budzi chyba jeszcze większe kontrowersje.

Czy istnieje jakieś dobre wyjście z tej sytuacji? Moderacja wewnątrz platform, wolna amerykanka czy publiczna cenzura? Chyba nie. Pozostaje nam zatem wybór najlepszej ze złych opcji. Ja nieśmiało dorzuciłbym czwartą. Zważywszy na fakt, że zdecydowana większość treści politycznych w internecie już dziś kreowana jest przez boty, w świecie sztucznej inteligencji 99,9 proc. komunikatów będzie wypreparowana. Przy wręcz nieograniczonej skali w zakresie generowania treści, żaden z tych wskazanych wyżej modeli nas nie zbawi (w tym także, a może przede wszystkim, oddanie moderacji w ręce AI). Może zatem to dobra okazja, żeby z polityką wyjść poza przestrzeń internetu? W gruncie rzeczy bowiem, prędzej czy później, nie tylko wyborcy, ale także sami politycy staną się zakładnikami platform i ich właścicieli.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.