Wypowiedzi Trumpa o Grenlandii czy Kanadzie mogą mrozić krew w żyłach. Po oddzieleniu emocji od treści okazuje się jednak, że jego deklaracje nie różnią się całkowicie od tego, co od lat obserwujemy na scenie politycznej.
Po ostatniej konferencji prasowej prezydenta-elekta USA, Donalda Trumpa, na świat zachodni padł blady strach. Po wcześniejszych, epizodycznych, acz mocno kontrowersyjnych wypowiedziach o chęci włączenia do USA Kanału Panamskiego, Grenlandii i Kanady, nowy-stary prezydent został zapytany o to, czy wyklucza użycie siły militarnej w drodze do realizacji tych imperialnych celów. Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że dziennikarz stawiający to pytania spodziewał się uspokojenia nastrojów poprzez przeczącą odpowiedź Trumpa. Tymczasem gospodarz bez chwili zawahania stwierdził, że o ile w kwestii Kanady rozważa presję ekonomiczną, o tyle w odniesieniu do Panamy i Grenlandii wprost przyznał, że wariantu militarnej presji wykluczyć nie może.
Trudno nawet określić jednoznacznie, która z emocji wywołanych tą wypowiedzią jest w świecie Zachodu dominująca. Strach? Niedowierzanie? Niepewność? Bo czy to możliwe, że prezydent-elekt najważniejszego ogniwa NATO otwarcie grozi swoim sojusznikom inwazją militarną? A może to po prostu kolejna bezmyślna wypowiedź znanego z budzenia kontrowersji i skandali miliardera-polityka?
Oliwy do ognia dodają wprost krytyczne wobec niektórych rządów wypowiedzi prawej ręki Trumpa – Elona Muska – publikowane nie tylko za pośrednictwem portalu „X”, ale również w wywiadzie dla jednej z niemieckich gazet.
I chociaż to nie pierwszy raz, gdy prezydent USA wyraża postulaty przejęcia Grenlandii przez USA, to światowe polityczne elity traktują te groźby poważnie, a świadczyć o tym mogą wypowiedzi i działania najważniejszych polityków bezpośrednio wymienionych przez Trumpa państw. Szefowie rządów odnoszą się do gróźb prezydenta USA, a król Danii zmienił nawet godło państwa, włączając do tego znaku tożsamości państwa symbole Wysp Owczych i Grenlandii.
Trump igra z ogniem
Niezależnie od tego czy Trump mówi na serio czy to tylko jedna z jego licznych szokujących lecz swobodnych wypowiedzi, jej skutki już teraz są bardzo niebezpieczne. Jeśli Amerykanie postanowiliby je zrealizować, mielibyśmy do czynienia z całkowitą destrukcją porządku międzynarodowego i to na skalę, jakiej do tej pory chyba świat nie widział. Rozpad NATO byłby tu tylko jedną, wcale nie wiadomo czy najpoważniejszą, z konsekwencji. Nawet jednak jeśli są to tylko nieodpowiedzialne wypowiedzi bez pokrycia w faktach, Donald Trump osłabia w ten sposób wiarygodność Stanów Zjednoczonych jako globalnego hegemona, będącego gwarantem światowego pokoju, nie przypadkiem określanego terminem „Pax Americana”. Bo czym różnią się deklaracje Trumpa o tym, że USA zabiorą sobie Grenlandię – część innego, suwerennego państwa – bo wyspa jest im potrzebna dla zapewnienia bezpieczeństwa kraju, od tego, w jaki sposób Putin argumentuje rosyjską inwazję na Ukrainę? Same wypowiedzi Trumpa, który dziś nie jest już tylko kontrowersyjnym, byłym prezydentem USA, ale formalnie prezydentem-elektem u progu rozpoczęcia kolejnej kadencji w Białym Domu, mają teraz zupełnie inną wagę, niż miałyby, gdyby je wypowiedziano jeszcze kilka tygodni wcześniej. Jak wobec tego uzasadniać bezprawność rosyjskiej agresji w sąsiednich państwach czy chińskich postulatów wobec Tajwanu, gdy w ten sam sposób, przynajmniej na poziomie deklaratywnym, porządek prawa międzynarodowego i nienaruszalność granic podważa najważniejszy z liderów zachodniego świata?
Gdyby nowa administracja Stanów Zjednoczonych postanowiła przejść od słów do czynów, świat straciłby podstawowy punkt stabilności w stosunkach międzynarodowych. A wbrew pozorom o rozpalenie tej iskry do rozmiaru pożaru wcale nie jest tak trudno, jak się niektórym zdaje: choćby na Grenlandii nie brakuje aktywistów i polityków postulujących uniezależnienie się wyspy od Danii. I w tym tygodniu odwiedził ich syn nowego prezydenta – Trump Junior. Już teraz zatem mamy do czynienia z czymś więcej, niż same tylko wypowiedzi miliardera z Florydy. Trump rozpoczął grę, której rzeczywisty cel nie jest nam jeszcze znany.
Musk mebluje Europę
Równolegle do deklaracji prezydenta-elekta odnoszących się do Panamy, Kanady i Grenlandii, na portalu „X” szaleje jego właścieiel - prawa ręka Trumpa, Elon Musk. Najbogatszy człowiek świata bez żadnego zażenowania publikuje wpisy, w których wprost nie tylko krytykuje lewicowe rządy w niektórych europejskich krajach, ale wręcz nawołuje do zmiany tych rządów i poparcia ich politycznych oponentów. Oberwało się nie tylko niemieckiemu establishmentowi (od SPD, przez CDU, po liberałów i Zielonych), ale także rządzącej w Wielkiej Brytanii Partii Pracy. Pierwszym za multikulturalną politykę imigracyjną i niszczącą gospodarkę politykę klimatyczną, drugim za wieloletnie tuszowanie na poziomie rządowym siatek pedofilskich, w których przybysze spoza Europy gwałcili brytyjskie dziewczynki.
Europejscy liderzy i komentatorzy nie kryją oburzenia na bezpardonowe ingerencje Muska w debatę o wewnętrznych sprawach państw europejskich. Jednocześnie unijne elity prowadzą intensywną burzę mózgów na temat tego, w jaki sposób ograniczyć wpływ platform społecznościowych na kampanie wyborcze w swoich krajach. Skutki takiego wpływu można było zresztą zobaczyć na przełomie listopada i grudnia w Rumunii, gdzie wypromowany w socialmediach, antysystemowy kandydat Georgescu wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich, wypychając kandydata rządzącej socjaldemokracji. Pomimo tego, że żadnych bezpośrednich fałszerstw wyborczych nie stwierdzono, sąd konstytucyjny podjął kontrowersyjną, polityczną decyzję unieważniającą wybory, przez co zmielono miliony poprawnie oddanych głosów. W toku dalszego śledztwa okazało się jednak, że kampanię niszowego kandydata, bez jego wiedzy, finansowała jedna z mainstreamowych partii politycznych, aby osłabić w ten sposób jednego ze swoich konkurentów. Plan się nie powiódł, Georgescu uzyskał zbyt dobry wynik, więc wybory anulowano.
Trwa więc poszukiwanie rozwiązań, które miały by pozwolić bardziej kontrolować to, co dzieje się w socialmediach. Poszukującym bata na Muska politykom ze Starego Kontynentu nóż w plecy wbił jednak szef Mety (Facebook, Instagram, WhatsApp) Mark Zuckerberg, który – również w tym tygodniu – ogłosił, że jego sieci społecznościowe rezygnują (na razie na terenie USA, ale docelowo prawdopodobnie wszędzie) z zaawansowanych systemów moderacji ograniczających w istotny sposób wolność słowa i budujących w rzeczywistości system cenzury politycznej poprawności. Zuckerberg wskazał, że stworzenie takiego systemu wymusiła na nim poprzednia amerykańska administracja, krytycznie odniósł się również do politycznych nacisków ze strony UE, które wymusiły stosowanie tego samego systemu w Europie. Od teraz w mediach Mety fakty mają być weryfikowane przez samą społeczność użytkowników – tak, jak dzieje się to obecnie w portalu „X” (co oczywiście gwarancji rzetelnej weryfikacji również nie daje).
Czy to, co robią Musk i Trump rzeczywiście jest rewolucją?
Odpowiedź na to pytanie wbrew pozorom jest złożona. Niezależnie od tego, że wypowiedzi Trumpa i Muska mogą pociągnąć za sobą nieprzewidywalne skutki i z samego tego faktu są już niebezpieczne, nie można winy za całe zamieszanie zrzucić wyłącznie na tych dwóch panów. To, co dzieje się obecnie w Stanach Zjednoczonych bez wątpienia ma charakter polityczno-społecznej rewolucji. Ale każda rewolucja ma swoje przyczyny, a każdy postulat rewolucyjny, aby rozpalił ogień zmian, musi trafić na żyzny grunt. Co było tym gruntem w tym przypadku? W wymiarze społecznym ogromne znaczenie miała doprowadzona do granic możliwości (i daleko poza granice zdrowego rozsądku) lewicowa poprawność polityczna, która bezlitośnie dotykała już codziennego życia zwykłych obywateli. Słuszne skądinąd postulaty szacunku do każdego człowieka, niezależnie od jego płci, koloru skóry, pochodzenia, wyznania czy orientacji seksualnej, doprowadzono do granic absurdu, cenzurując de facto uczciwą debatę na różne tematy, w których którakolwiek z wymienionych grup mogłaby zostać postawiona w negatywnym świetle. W efekcie nie tylko wszelka krytyka mniejszości była powodem do oskarżeń o dyskryminację i mowę nienawiści, ale również wprowadzono tak absurdalne rozwiązania jak preferencje dla przedstawicieli mniejszości (przyjmowanie na studia, przyznawanie Oscarów), czy celową selekcję informacji w sytuacjach, gdy na przykład sprawcami przestępstw byli przedstawiciele chronionych grup. Taka polityka stała się pewnego rodzaju normą zarówno za oceanem, jak i w Europie. Jednym z najmocniejszych tego przykładów był wspomniany, systemowo tuszowany skandal pedofilskich w Wielkiej Brytanii. Co więcej, koncentracja na postulatach politycznie poprawnych była tak duża, że niejednokrotnie odbywała się kosztem troski o podstawowe potrzeby wszystkich obywateli, co doprowadziło w wielu sytuacjach do pogorszenia sytuacji materialnej i licznych ograniczeń w życiu codziennym (np. nieprzemyślane aspekty polityki klimatycznej). Wobec takiego rozwoju wydarzeń społecznych, wielu wyborców znalazło w Musku i Trumpie przedstawicieli ich własnych spostrzeżeń i obaw.
Nieco inaczej wygląda to na poziomie relacji międzynarodowych. Tutaj działanie Trumpa, choć szokujące, w gruncie rzeczy nie jest tak bardzo odmienne od tego, co robili jego poprzednicy. Jeśli spróbujemy oddzielić emocje od treści, nagle okaże się, że największą nowością w działaniu nowego-starego prezydenta i jego głównego doradcy jest otwarte, publiczne wypowiadanie swoich postulatów oraz stawianie żądań wobec własnych sojuszników, z pozycji silniejszego. To boleśnie zabiera nam poczucie bezpieczeństwa.
Ale czy to pierwszy raz, gdy Amerykanie w imię własnych interesów podważają nienaruszalność granic innych państw? A Kosowo? A interwencja w Iraku? Oczywiście to nie są identyczne sytuacje. Wówczas interwencje argumentowano potrzebą demokratyzacji czy walką z terroryzmem. Tamte interwencje z obecnymi żądaniami mają jednak pewną cechę wspólną. Jest nią naginanie prawa międzynarodowego pod określone potrzeby polityczne. A te – w odróżnieniu od prawa – nie mają ostrych granic. I o ile czasami mogą mieć merytoryczne uzasadnienie, to zgoda na naciąganie prawa w imię zapewnienia bezpieczeństwa czy rządów prawa zawsze pociąga za sobą uznaniowość decyzji. Otóż jedni te postulaty uznają, a inni nie. Bardzo trudno w takiej kategorii wyznaczyć wyraźną linię, której przekroczyć nie wolno.
Trump nie jest pierwszym, który zamiast ostrych kryteriów prawnych stosuje kryteria uznaniowe. Chociaż więc wszyscy mamy podstawy do tego, by obawiać się konsekwencji obecnych wypowiedzi Trumpa i Muska, to w jaki sposób chcemy przekonać Amerykanów do tego, że robią źle? Przecież z ich punktu widzenia to może być działanie jak najbardziej pożądane – dla dobra Stanów Zjednoczonych i międzynarodowego bezpieczeństwa – tak jak oni je rozumieją. Brzmi znajomo? Tak, tak. Sami przecież, na poziomie krajowym czy unijnym chętnie korzystamy z mechanizmu własnej uznaniowości.
Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.