Mam coraz silniejsze przekonanie, że zarówno w Kościele, jak w polityce, podstawowa obawa nie jest przed tym, że coś się nie uda, ale wręcz przeciwnie – że coś się uda. Coś, co z jednej strony może być poza całkowitą kontrolą gremiów decyzyjnych, a z drugiej strony może wzmocnić czyjąś pozycję.
06.01.2025 17:25 GOSC.PL
Podobno lubimy sukcesy. Jeszcze bardziej jednak lubimy się nimi chwalić. Jaka bowiem za radość z sukcesu, o którym nikt nie usłyszy. Od najmłodszych lat jest w nas głęboka potrzeba, aby podzielić się nawet najmniejszym osiągnięciem z otoczeniem. „Tato, patrz!” – słyszę co najmniej kilkanaście razy dziennie od dzieci. Nawet jeśli nie jest to nic spektakularnego, zawsze warto się zachwycić. Brak zachwytu mógłby przecież sprawić, że radość zniknie. Nieumiejętność docenienia czyjegoś sukcesu to oznaka małości charakteru. Dziś chciałbym napisać jednak o sytuacji zgoła odmiennej. W ostatnim czasie spotkałem się z dwoma sytuacjami, kiedy ktoś próbuje ukryć coś, czym intuicujnie powinien się chwalić. Jedno dotyczy świata Kościoła, a drugie – świata polityki.
Zacznijmy od Kościoła. Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski, wymieniając ważne wydarzenia organizowane przez Kościół w Polsce w 2025 roku, wskazał na beatyfikacje ks. Stanisława Streicha oraz sióstr katarzynek, obchody 60-lecia orędzia biskupów polskich do niemieckich oraz 100-lecia powstania archidiecezji katowickiej i gdańskiej. Dziwi mnie, że zapomniał wspomnieć o XII edycji Zjazdu Gnieźnieńskiego, jak napisał kiedyś papież Benedykt XVI - największego spotkania katolików w Europie Środkowej tego typu, które po siedmioletniej przerwie od ostatniej edycji we wrześniu 2025 roku zgromadzi setki uczestników z Polski i całego regionu.
Co prawda, rzecznik KEP wspomniał o oficjalnych, państwowych oraz kościelnych obchodach 1000-lecia koronacji Bolesława Chrobrego i Mieszka II, które są planowane na kwiecień, ale wydaje się, że choćby „okrągłe” 60-lecie orędzia biskupów polskich do niemieckich to nie jest coś aż tak spektakularnego, aby uznawać to za najważniejsze działanie Kościoła w rozpoczynającym się roku (inna sprawa, że znajomi księża mają już trochę dość świętowania kolejnych rocznic jako głównego pomysłu na duszpasterstwo, ale to temat na zupełnie odrębną opowieść). Dziwi to tym bardziej, że dzień wcześniej, 1 stycznia, Katolicka Agencja Informacyjna opublikowała orędzie Księdza Prymasa z zaproszeniem do wszystkich wierzących w Polsce do zaangażowania się w przygotowania do Zjazdu Gnieźnieńskiego i inicjatywę Gniezno1000.
Może to kościelna polityka, a może kościelne dziwactwo. Skoro jednak mówimy o dziwactwach, jeszcze bardziej dziwaczna jest polityka rządu Donalda Tuska. W ostatnich dniach wychodzą kolejne podsumowania i oceny pierwszego roku rządzenia – swoje raporty przygotowały choćby Polityka Insight oraz Klub Jagielloński. Choć oceny dla poszczególnych ministrów się różnią, wydźwięk podsumowań jest dość spójny – przez ten pierwszy rok niewiele się wydarzyło. Dodałbym od siebie – nie było chyba w III RP rządu, który w przeciągu pierwszych 12 miesięcy byłby aż tak „nieproduktywny”. Dotychczasowe ekipy zwykle chciały się pochwalić, co to udało im się osiągnąć po przejęciu władzy. A tu cisza.
Chociaż zajmuję się zawodowo analizą polityki publicznej, nawet mnie z dużą trudnością przyszło dowiedzieć się zakulisowymi kanałami o tym, co realnie dzieje się w poszczególnych ministerstwach. Ku mojemu zaskoczeniu, są takie resorty (choć, umówmy się, nie jest ich za wiele), gdzie dzieje się nawet całkiem sporo, i to całkiem rozsądnych rzeczy. Tylko trzymane jest to w absolutnej tajemnicy przed opinią publiczną. Nieraz można odnieść wrażenie, że także przed samym premierem.
Zawsze wydawało mi się, że normalny rząd by się tym chwalił. Poprzednicy chwalili się nawet tym, że „chcą chcieć” coś zrobić (i w tej ironii nie ma wielkiej przesady). Zachodzę w głowę, co tu się właściwie dzieje. Jedyne wyjaśnienie, które potrafię znaleźć, to model rządzenia przyjęty przez Donalda Tuska. Jak celnie nazwał to jeden z komentatorów, premier wolał zawczasu się położyć, żeby przypadkiem się nie przewrócić. Jeśli którykolwiek z ministrów próbował forsować jakieś reformy, momentalnie był przez premiera „usadzany”. Zresztą nie jest przypadkiem, że te aktywne po cichu ministerstwa są w rękach polityków spoza partii szefa rządu. I robią oni wszystko, żeby o ewentualnych sukcesach było jak najciszej.
Mam świadomość, że takie anty-reformatorskie podejście do rządzenia Donald Tusk prezentował już w latach 2007-2014, ale wtedy uprawiał choć bogatą politykę komunikacyjną. Teraz przez rok nie doczekaliśmy się nawet rzecznika rządu, a rząd komunikuje się głównie wpisami premiera na mediach społecznościowych, które, dodajmy, koncentrują się głównie na uszczypliwościach wobec PiS i prezydenta Andrzeja Dudy. Oczywiście można argumentować, że nic się nie dało zrobić, bo nad głową rządu wisi prezydenckie weto, ale w gruncie rzeczy nie da się powiedzieć, co ten rząd zrobi, kiedy będzie mieć już „swojego” prezydenta.
Obserwując to, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, mam coraz silniejsze przekonanie, że zarówno w Kościele, jak w polityce, podstawowa obawa nie jest przed tym, że coś się nie uda, ale wręcz przeciwnie – że coś się uda. Coś, co z jednej strony może być poza całkowitą kontrolą gremiów decyzyjnych, a z drugiej strony może wzmocnić czyjąś pozycję. Zresztą mamy nawet na to dowody – premier Tusk zrezygnował z organizacji w Polsce szczytu Rady Europejskiej, bo nie chciał, aby... prezydent Duda odgrywał na nim rolę gospodarza.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.