Trzy pytania na Nowy Rok

Czy można mieć wielkie marzenia, nie ryzykując wielkich rozczarowań? Jezuita i franciszkanin radzą, jak wejść w Nowy Rok z nową nadzieją, która nie jest patrzeniem na świat, na innych, na samych siebie przez różowe okulary.

Czego szukamy w noworocznych prognozach: nowych szans czy nowych złudzeń? Czy dla życia duchowego początek nowego roku ma większe znaczenie niż przeżywane w ciągu roku święta? Jak wejść w Nowy Rok, nie robiąc sobie zbyt wielkich nadziei, a zarazem stać się człowiekiem nadziei? Na te trzy noworoczne pytania naszej redakcji odpowiedziało dwóch zakonników z dwóch różnych szkół duchowości.
 

Trzy pytania na Nowy Rok o. Dominik Dubiel SJ – jezuita i muzyk, interesuje się duchowością i liturgią, szuka Boga w popkulturze i codzienności, mieszka w Krakowie.

1.    Czego szukamy w noworocznych prognozach: nowych szans czy nowych złudzeń?


Zdecydowanie nowych szans! Nikt intencjonalnie nie szuka złudzeń, bo jak sama nazwa wskazuje, to droga do bolesnego rozczarowania. Jeśli poszukujemy różnych prognoz i przewidywań na kolejny rok, to dlatego, że tli się w nas nadzieja. Ona pozwala nam wierzyć, że świat wcale nie jest taki zły, jak może się wydawać na podstawie starych i nowych mediów. Ufamy zatem, że rzeczywistość może przynieść nam coś dobrego.

Myślę, że jako ludzie po prostu jesteśmy utkani z nadziei. Dlatego nasze serce rwie się wszędzie tam, gdzie spodziewa się ją znaleźć. Czasami te próby mogą wydawać się naiwne i banalne. Czasami, faktycznie, mogą wyglądać jakbyśmy tkwili w naszych złudzeniach i za wszelką cenę nie chcieli ich porzucić. Może nawet być w tym dużo prawdy. Ale osobiście, zamiast deprecjonować te poszukiwania i brutalnie odzierać siebie i innych z tej tęsknoty za zmianą na lepsze, nie dając nic w zamian, wolę widzieć w tych poszukiwaniach, to co stoi u ich podstaw: serce, w którym jest życie, w którym nie ma zgody na rozpacz i ciemność beznadziei; serce świadome własnych pragnień, będących śladem Stwórcy; serce, które rwie się ku przyszłości. 

2.    Czy dla życia duchowego początek nowego roku ma większe znaczenie niż przeżywane w ciągu roku święta?

To zależy od perspektywy. Dla katolika pewnie mocniejszym punktem odniesienia będzie kalendarz liturgiczny z jego kluczowymi momentami. Przeżywany w klimacie oczekiwania i tęsknoty za wyzwoleniem Adwent. Boże Narodzenie czyli zdumiewająca kontemplacja nad Bogiem, który wszedł w nasz świat jako ktoś mały, kruchy, bezsilny i zależny, żeby przemienić ten świat swoją łagodnością i bliskością. Wielki Post z mocnym wezwaniem do pracy nad sobą, ale przede wszystkim zaproszeniem do egzystencjalnego zanurzenia się w mękę, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W końcu właśnie Triduum Paschalne, czyli spotkanie z Bogiem, który - takich jacy jesteśmy - pokochał nas radykalnie, bezwarunkowo i do końca; przeżycie faktu, że jego miłość nie uciekła przed cierpieniem i śmiercią, a przez to okazała się największą siłą we wszechświecie – mocniejszą, niż lęk, nienawiść, a nawet sama śmierć. O tym mówi nam zmartwychwstanie. Jeśli zatem ktoś żyje świadomie tymi rzeczami, to fakt, że ziemia zrobiła kolejny obrót wokół słońca nie wydaje się aż tak bardzo istotny.

Nie bagatelizowałbym jednak świętowania nowego roku, bo z drugiej strony, faktem jest, że nawet wśród katolików nie każdy został wprowadzony w świadome przeżywanie tych momentów. Wówczas nowy rok kalendarzowy, który niesie potężny ładunek symboliczny, kojarząc się z nowymi możliwościami i szansami, może być fantastyczną okazją do pogłębienia swojego życia duchowego. Choćby przez wdzięczność za kończący się rok, nadzieję, jaką budzi w nas ten rozpoczynający się oraz spotkanie się ze swoimi marzeniami i pragnieniami. Te wszystkie miejsca są świętą przestrzenią spotkania z Bogiem, od którego pochodzi całe to dobro, który jest źródłem naszej nadziei i inspiratorem naszych najgłębszych pragnień.   

3.    Jak wejść w nowy rok, nie robiąc sobie zbyt wielkich nadziei, a zarazem stać się człowiekiem nadziei?

Kiedy pomyślimy o różnych naszych zawiedzonych nadziejach, rozczarowaniach i porażkach, może pojawić się pokusa, żeby nie mieć zbyt wielkich nadziei i zrezygnować ze zbyt śmiałych marzeń. Myślę, że jakkolwiek trzeba mieć kontakt z rzeczywistością i zachowywać zdrowy rozsądek, to ogólnie podejście jakie zarysowałem na początku tej wypowiedzi jest błędne. 

Dla mnie dużą pomocą jest tu mądrość św. Ignacego Loyoli, który mówił sporo o szukaniu woli Bożej poprzez uporządkowanie swoich przywiązań. Innymi słowy, warto patrzeć w przyszłość z nadzieją, nie bać się odważnych planów i wielkich marzeń. Jak to powiedział jeden z bohaterów „Incepcji” Christophera Nolana: „Nie bój się śnić z rozmachem!”. To szalenie ważne, bo właśnie te rzeczy sprawiają, że nam się chce, że odczuwamy ekscytację, sens i smak w naszym życiu. 
Ważne natomiast, żeby do swoich oczekiwań i wyobrażeń nie być patologicznie przywiązanym; żeby nie stać się niewolnikiem swojej wizji przyszłości. W takiej sytuacji, owszem, każde odstępstwo od naszego planu frustruje nas, dołuje i unieszczęśliwia, bo wyszło inaczej, niż sobie zaplanowałem. Choć przecież inaczej-niż-sobie-zaplanowałem wcale nie musi oznaczać, że jest gorzej. 

Krótko mówiąc, chodzi o wolność. Kiedy jesteśmy – na miarę naszej aktualnej sytuacji – wolni, możemy patrzeć w przyszłość nadzieją i zaufaniem, wierząc, że ostatecznie przecież sam Bóg jest zaangażowany w całą rzeczywistość. Jeśli moje plany się powiodą – super! Jeśli nie – trudno, ale nie jestem w tym sam, więc ramię w ramię z Bogiem mogę poszukać jakie dobro można wynieść z tego „planu B”, jaki przyniosło mi życie. 


Trzy pytania na Nowy Rok o. Oskar Maciaczyk OFM – franciszkanin, adiunkt w katedrze liturgiki, homiletyki i kultury muzycznej Kościoła Papieskiego Wydziału Teologicznego we Wrocławiu; rektor WSD Franciszkanów we Wrocławiu. 

1.    Czego szukamy w noworocznych prognozach: nowych szans czy nowych złudzeń?

Pod koniec roku częściej słyszę w duszpasterskich rozmowach o chęci zmiany czegoś w swoim życiu. Zwykle staram się wykorzystać takie spostrzeżenia moich rozmówców jako szansę do rozwoju duchowego. Sam fakt takiego impulsu świadczy o konkretnych pragnieniach, dowodzi o jakiejś wizji swojego życia, wizji relacji z Bogiem i innymi ludźmi. Tego nie powinien zbagatelizować ani kierownik duchowy lub spowiednik, ani też nie można tego gdzieś zakopać w osobistych rozmyślaniach i modlitwach. Widok nowego kalendarza rzeczywiście motywuje do wielu działań. Osobiście jestem człowiekiem, który skrupulatnie zapisuje poszczególne strony książkowego kalendarza. Kiedy otwieram ten nowy, uświadamiam sobie, że mogę inaczej, że mogę bardziej konstruktywnie planować swój czas, być bardziej wydajnym, mieć więcej czasu dla innych.

W takich momentach pojawia się jednak lęk. Niekiedy jest to dla nas paraliżujący lęk przed porażką, przed upadkiem. Wielu boi się obiecać coś Panu Bogu mając wizję – mówiąc delikatnie – Jego niezadowolenia z rozsypki postanowień, niedotrzymania obietnicy. Może dlatego niektórzy mówią, że boją się postanowień? Widzę zatem wyzwanie przede wszystkim dla głoszących homilie i kazania rekolekcyjne, aby mówić o miłości Boga nie do człowieka idealnego, bo takiego nie znajdziemy, ale do człowieka, który jest grzesznikiem, wciąż powstaje. Zbyt mocno zadomowił się synonim dziecka Bożego – „człowiek nieskazitelny”. Przecież święty to nie ten, który nigdy nie upadł, święty to ten, który powstaje i idzie dalej, wciąż zaczyna od nowa, wciąż postanawia, wciąż chce doświadczać miłosierdzia. 

2.    Czy dla życia duchowego początek nowego roku ma większe znaczenie niż przeżywane w ciągu roku święta?

Każdy czas jest dobry na nawrócenie, na nowe postanowienia, na jakąkolwiek zmianę w życiu. Pamiętam, jak w duszpasterstwie akademickim śmiałem się z grupą studentów, że wciąż mamy kolejne azymuty, takie daty nowych początków. Kiedy był początek października, słuchaliśmy się nawzajem, jacy to nie będziemy wspaniali w tym roku akademickim. Wszystko szybko gasło, aż do zrywu w pierwszą niedzielę Adwentu. Wielu z radością krzyczało: „Nowy rok kościelny – nowy ja”. W połowie Adwentu wielu z tych już wypatrywało dnia 1 stycznia zakładając, że od tego momentu już będzie wszystko w życiu nowe, lepsze. Można się domyślać, że kolejnym takim momentem była Środa Popielcowa. Sam w tym oczekiwaniu na takie chwile roku uczestniczyłem zakładając, że jeszcze nie teraz, że jeszcze mogę sobie dać czas i balansować między starym życiem, nierzadko przyjemnym, a tym nowym bądź, co bądź upragnionym. Kilka takich lat trzeba było przeżyć, żeby zrozumieć, że w tej materii nie czeka się na 1 stycznia, na Popielec, na Adwent, tu liczy się dzisiaj, teraz. Nie ważne, czy jest niedziela, czy środa, czy jest pierwszy dzień miesiąca, czy piętnasty, teraz jest czas na nawrócenie, na postanowienia, na owo, jak to moi studenci mówili: „nowy rok, nowy ja”. Dzisiaj z pełną odpowiedzialnością powtarzam: „nowy dzień, nowy ja”, a nawet: „nowa chwila, nowy ja”. Skoro pragnę nawrócenia i zmiany, dlaczego miałbym pozwalać sobie na stare życie tylko dlatego, że nie nadszedł jeszcze np. 1 stycznia?

3.    Jak wejść w nowy rok, nie robiąc sobie zbyt wielkich nadziei, a zarazem stać się człowiekiem nadziei?

Człowiekiem nadziei będzie zawsze człowiek autentyczny, czyli taki, który idzie przez życie bez religijnego „make-up”. Chodzi o to, że religijną poprawnością można przykryć wszystko, a przecież nie o to chodzi. Człowiekiem nadziei dla innych będzie ten, który będzie dawał przykład przez dobre uczynki, ale również z pełną odpowiedzialnością nie będzie kamuflował swoich słabości, upadków. Człowiek nadziei to ten, który pokazuje, jak współpracuje z łaską Bożą, z miłosiernym Bogiem, który wciąż podnosi, dodaje sił. Mówię o tym, bo widzę, jak dzisiaj, niestety, pojawiają się gdzieniegdzie we wspólnotach Kościoła katolickiego idee neopelagianistyczne. Chodzi o takie podejście do miłości Boga, iż trzeba na nią solidnie zasłużyć przez różne formy pobożności, najlepiej jak najbardziej liczne, przez idealnie religijne, jakby faryzejskie życie. Natomiast Bóg nie kocha dopiero tych, którzy Go pokochali, ale wszystkich. Kocha tych, którzy widzą swoją słabość, płaczą nad sobą, spoglądają ku niebu i pragną doświadczenia miłosiernego Boga. Człowiek nadziei to zatem ten, który wskazując na Boga i dając świadectwo swojego życia nie boi się nawiązać do Bożej miłości w kontekście swoich słabości i upadków. Taka narracja właśnie promieniuje nadzieją, wskazuje że jest szansa dla grzeszników, że Bóg przyszedł właśnie do nas, którzy upadamy. Również głoszący homilie mszalne i różne kazania będą takimi pielgrzymami nadziei, kiedy będą wystrzegać się moralizatorstwa, kiedy forma „ty”, „wy” zacznie zmieniać się w „my” – „to my jesteśmy słabi, to my jesteśmy grzesznikami, to my potrzebujemy miłosierdzia” zamiast „wy musicie się nawrócić” i w domyśle „ja już jestem idealny”.   

« 1 »

Redakcja