Chcę dać sobie jeszcze trochę czasu, a bardziej Bogu, żeby On mnie z różnych rzeczy wyprowadził. Bo kiedy zamykały się różne moje drogi, otworzyły się nagle nowe, które okazały się zupełnie niesamowite. Nigdy bym nimi nie poszedł, gdyby nie tamto zamknięcie – mówi dr Jacek Kurek.
Jacek Dziedzina: „Tęsknię za Jego przyjściem. Tęsknię, by mnie zastał w dobrym momencie. Tęsknię, żeby już był”. Tak mówił mi Jacek Kurek A.D. 2008. Czy Jacek Kurek 2024 nadal tęskni? Nie jest już zmęczony ciągłym oczekiwaniem, kolejnym Adwentem? Nie wyrywa się: „Ileż jeszcze każesz czekać na siebie?”.
Dr Jacek Kurek: Tęsknię, niczego w tej wypowiedzi bym nie zmienił. Natomiast dzisiaj już wiem, dlaczego dotąd nie przyszedł. Między 2008 a 2024 rokiem podziało się w moim życiu wiele niebywałych zmian, o których nie mogłem wtedy wiedzieć. Dziś mam poczucie, że pracuję nad rzeczami dla mnie - jak dotąd - być może najwłaściwszymi. Wtedy jeszcze nie wiedziałem i wiedzieć nie mogłem, że tak może być. Widocznie dlatego trzeba tęsknić i jeszcze poczekać, że ciągle jest coś do zrobienia.
Człowiekowi wydaje się, że świat i on sam doszedł do ściany, że nic przełomowego już się nie wydarzy. Nagle okazuje się, że proces stworzenia jeszcze się nie zakończył i Bóg ma ciągle jakieś niespodzianki i nowe zadania dla nas. To jakaś forma „miłego rozczarowania” życiem?
Wręcz odkrywania go na nowo. W historii mnóstwo jest przykładów ludzi, którzy straszliwie tęsknili za Bogiem, ale mieli tę mądrość od Ducha Świętego pochodzącą, że nie parli za bardzo do przodu, tylko robili to, co mieli do zrobienia. Święty Paweł jest dla mnie takim przykładem: robi to, co powinien tak długo i w ten sposób jak trzeba. Jest taki moment, że chcą go biczować, Paweł jednak broni się: nie macie prawa tego zrobić, jestem obywatelem rzymskim. To jest obrona skuteczna, racjonalna. Wiemy przecież, że na tym etapie jest człowiekiem już gotowym umrzeć, ale widocznie on sam ma przekonanie, że to jeszcze nie jest ten czas. Mnie ta postawa bardzo imponuje. On nie mówi, że oto teraz chętnie odda życie, niech robią co chcą, on żąda od nich odpowiedzi, czy mają prawo zrobić z nim to, co zamierzają.
Człowiek, który wie, dokąd zmierza, okazuje się miłośnikiem życia?
Jeśli się tęskni za wiecznością, jest się miłośnikiem życia… Tak to widzę… Przyspieszenie procesu przejścia z tego etapu na tamten może być czasem niepokojącą próbą pójścia na skróty, co widać dzisiaj m.in. w myśleniu o eutanazji – w sprawach tak ważnych jak życie nie można w ten sposób, nawet jeśli są pewne racje: bo jest ból i nie starcza nadziei, bo trzeba się kimś opiekować ponad siły, nieraz w opuszczeniu. Jest mnóstwo racji, które mówią, że trzeba to zakończyć jak najszybciej, że tak będzie lepiej… Jeśli jednak tęsknimy za wiecznością, to paradoksalnie wyraża się to nie tylko w pragnieniu życia tu na ziemi jak najdłużej, do końca, ale w szacunku dla niego w każdej chwili. Owszem, stąd mam iść dalej, ale wypełniwszy to, co tu zostaje mi dane. Iluż czeka na świadectwo…
Ten sam św. Paweł, który broni swojego życia przed Rzymianami, mówi jednak w innym miejscu: dla mnie umrzeć, to zysk. Jakby się prosił.
Ale on nie próbuje umknąć przed życiem tylnymi drzwiami. Doświadczył łaski, o którą ja chciałbym się modlić do końca: żeby utracić poczucia, że jeszcze muszę coś zrobić. I kiedy przyjdzie czas, zrozumiem… Bynajmniej nie dla swoich zysków miałbym ciułać każdy dzień do następnego…, ale na przykład dla odkupienia jakichś win, wyprostowania pewnych ścieżek albo chociażby dla doświadczenia czasu, w którym pogodzę się z tym, że pewnych rzeczy już się nie da wyprostować, że to już było, zrobiłem, nie będzie inaczej, ale że muszę z tym wejść w przyszłość. Nie tylko ja myślę, że śmierć nie jest najgorszą rzeczą, jaka nam się może przydarzyć, bo o wiele gorsze jest pragnienie śmierci. Śmierć jest naturalnym doświadczeniem, które się może wydarzyć w każdej chwili, nawet po naszej rozmowie. Ale pragnienie śmierci bez nadziei wydaje się najstraszniejszym doświadczeniem człowieka – czy to wierzącego, czy niewierzącego. Ja bym nie chciał takiej chwili w sobie odkryć, dlatego robię wszystko, żeby nawet w najtrudniejszych momentach, a zwątpień jest naprawdę niemało, pomyśleć, że z jakiegoś dobrego, ważnego powodu to moje życie trwa. I chcę dać jeszcze trochę czasu sobie, a bardziej jeszcze Bogu, żeby On mnie z różnych rzeczy wyprowadził. Bo kiedy zamykały się różne moje drogi, otworzyły się nagle nowe, które okazały się zupełnie niesamowite. Nigdy bym nimi nie poszedł, gdyby nie tamto zamknięcie. Uczniowie idący do Emaus mówią Temu, który się do nich przyłączył, a którego jeszcze nie rozpoznali: „a myśmy się spodziewali”. Za chwilę mieli zrozumieć, poznając Pana, jak fałszywa była ich dotychczasowa logika. To jest jak z dobrą literaturą i każdym dobrym doświadczeniem kulturalnym: możesz się zachwycić jako 15-latek jakimś wierszem czy powieścią, ale są takie utwory, do których trzeba długo dojrzewać, dane są nam na później. Taki wyjątkowy deser po pysznym obiedzie… Ubywa nas z wiekiem: włosów i zdrowia, pewnych złudzeń na szczęście też, ale przybywa czegoś bezcennego. I to owa tęsknota za tym, żeby kiedyś zobaczyć swoje życie we właściwej perspektywie.
Można pragnąć śmierci albo z braku nadziei, albo, przeciwnie – z nadziei zbawienia. Ale nawet w przypadku tej drugiej motywacji św. Paweł ganił pierwszych chrześcijan, którzy tak zachłysnęli się perspektywą powtórnego przyjścia Pana, że zaniedbywali doczesne obowiązki.
Tak, o tym już powiedzieliśmy… Pójście na skróty w tym wypadku jest nieporozumieniem. Chrystus też nie pragnął śmierci. Ogrójec jest tego dowodem. Tam jest wiele wzruszających chwil…, np. kiedy On zdaje się mówić, że byłoby naprawdę dobrze uniknąć tej drogi (oddal - jeżeli to możliwe - ten kielich, ale…). Na tym polega też heroizm pokoleń, które tworzyły wolność narodów, państw, Kościoła, wyznań. Nie polega on na samobójczo-straceńczych postawach. Nikt odpowiedzialny nie umiera w ten sposób. Umieramy – i to jest najwyższy wyraz człowieczeństwa – żeby ratować, czy to drugie życie, czy kraj, czy mój Kościół, braci w wierze… i ostatecznie nawet nieprzyjaciół. Chrześcijanin tego nie robi, żeby już teraz, natychmiast być z Panem, by kupić sobie za godną cenę Jego obecność na wieki, tylko dlatego, że idzie w Jego ślady i ufa, że we w ten sposób poniesionej śmierci rodzi się życie i przejawia nadzieja. Ludzie decydują się na ten gest ufni, że coś ważnego ocalają, a nie że skracają sobie drogę w cierpieniu.
Można też, odwrotnie, stać się takim miłośnikiem życia i swojej w nim roli do odegrania, że można zatracić umiejętność czuwania.
Ważne jest wsłuchanie się w to miejsce i czas, w którym mnie postawiono. Jestem konkretnie tu i teraz, umiem to albo tamto. I muszę (chcę!) się na to otworzyć. Kiedyś jeden z duszpasterzy akademickich powiedział mi o studentach: oni przychodzą, żeby się schronić przed światem, oni się tu dobrze czują i chcieliby już tu pozostać, a ja bym chciał, żeby oni wracali na swoje wydziały i zwyczajnie z tymi ludźmi, od których uciekają, rozmawiali. Ja też to wyczułem w tej wspólnocie, że ona była ciepła, serdeczna, ale składała się po części z uciekinierów ze świata, przychodzących na spotkania, żeby się schronić bez gotowości powrotu. To rzecz jasna grzechem nie jest… Ale ich duszpasterz widział sprawę bardziej przenikliwie, a mianowicie, że o to chodzi w owym duszpasterstwie akademickim, żeby, owszem, nabierać w nim sił, być razem, zyskiwać bezcenne poczucie, że jest z nami Pan Bóg, a my mamy powody, żeby nie wstydzić się swoich przekonań, ale że nie można tam pozostać jak w azylu. Owszem, są zakony kontemplacyjne, droga intensywnej modlitwy przeżywanej w ukryciu, w oddali… Pojawia się jednak istotne pytanie, czy ty tam jesteś z wyboru, czy od czegoś uciekasz, czy to jest twoje powołanie i idziesz tam świadomie, przeświadczony, że to twoja droga, na której będziesz realizować to, co potrafisz najlepiej. Czuwanie to w moim przekonaniu odpowiedź na konkretne wymagania stawiane przez czas i miejsce: i dla niektórych czuwaniem jest życie kontemplacyjne i ukryte. Przecież i to jest życie potężnie i aktywne, heroiczne. Mam byłą uczennicę w zakonie kontemplacyjnym w Hiszpanii. Ona nie uciekła przed niczym. Ona raczej śmiałym krokiem weszła w rzeczywistość, której pragnęła, którą odczytała jako powołanie i która jest ekstremalnie wymagająca. Nie ma ucieczki przed sobą i nie ma potrzeby, żeby przed sobą uciekać, bo po to jesteśmy, żeby odkrywać to, co robimy najlepiej i próbować się z tym zmierzyć, nawet ryzykując klęski, które są przecież nieuniknione. Całe nasze życie to permanentne tracenie i jeszcze bardziej fascynujące zyskiwanie. Nie rozumiem tej sytuacji, ale fascynuje mnie i rad jestem, że mogę być jej uczestnikiem.
Trudno powiedzieć to komuś, kto traci nieustannie dosłownie wszystko – dom, pracę, środki do życia, rodzinę, relacje z ludźmi – i tęskni, żeby to powtórne przyjście nastąpiło już teraz.
To jest ludzkie, ja też mam „w dorobku życia” takie sytuacje. Popatrz, o czymkolwiek jednak tu nie mówimy, od razu pojawia się w głowie jakiś obraz z Biblii. To jest kojące, że na te wszystkie pytania padły już odpowiedzi. Nikt do końca nie wyjaśnił, dlaczego cierpimy, natomiast Ktoś nadał cierpieniu sens. Chrystus nie powiedział wprost, dlaczego musimy znosić ból… śmierć rodziców, dzieci…, natomiast powiedział mi, że to ma sens, bo nie prowadzi do nikąd, że rozpacz nie tylko nie musi być, ale nie jest końcem. Ale żeby zapragnąć się nad tym sensem pochylić, to jednak trzeba czegoś doświadczyć. Może dlatego cierpienie jest nieodzowne. Parę lat temu miałem poważny wypadek, z którego prawdopodobnie cudem wyszedłem. Przez tydzień byłem w szpitalu. Wyglądałem strasznie. Ból jednak nie miał znaczenia, bo z każdym dniem bardziej byłem przekonany, że bez tego stanięcia na krawędzi, wiedziałbym teraz i czuł o wiele mniej.
Często podkreślałeś, że uwielbiasz prowadzić wykłady dla uniwersytetów trzeciego wieku. To nie zuchwałość mówić ludziom dojrzałym, sędziwym: wszystko jeszcze przed wami?
Kiedy siedzi przed tobą 80-letnia kobieta, kiedy widzisz w jej oczach łzy wzruszenia, gdy patrzy na obraz Caravaggia, kiedy widzisz jej radość z odkrycia, że może spojrzeć na swoje życie dokładnie tak, jak właśnie o nim mówię na podstawie dzieła sztuki, to jest to coś absolutnie wspaniałego. Uwielbiam te spotkania. Są dla mnie życiodajne. Mam podczas ich trwania kontakt z ludźmi albo wciąż pełnymi życia, albo - mimo zmęczenia - gotowymi (i zdolnymi!) do tej pełni powrócić. Ba, przeżyć je jeszcze mocniej. Na tych „trzecich wiekach” aule uczelni, bibliotek, domów kultury, sale parafialne były wypełnione po brzegi. Często podchodzą do mnie ludzie i mówią, że aż do teraz nie wiedzieli, że można na obraz w taki sposób spojrzeć. I owa radość w oczach, bo stoją na brzegu nowego olśnienia, bo coś się zaczyna… Cóż może być piękniejszego od takich odkryć w dojrzałym czasie jesieni. Jestem wdzięczny Bogu za to, że dane jest mi chwile takie przeżywać. Bo w istocie tak jest i wierze w to mocno, że najlepsze przed nami, a zwłaszcza w owej nierozpoznanej ostatniej godzinie naszego ziemskiego życia.