Spotkałem prawdziwego króla

Kulturowo, moralnie i religijnie bardzo daleko mi do tego człowieka. Jego autentycznej królewskości życzyłbym jednak sobie i wszystkim naszym religijnym i państwowym przywódcom: żeby o każdym człowieku podległym ich władzy, czyli opiece, mówili tak, jak on.

Tego spotkania nie tylko nie planowałem, ale zupełnie się nie spodziewałem. Jechałem do Banefo Mifi, wioski leżącej kilka kilometrów od Bafoussam, dużego miasta na zachodzie Kamerunu, żeby spotkać, pozdrowić i poznać rodziców Clovisa, z którym przyjaźnię się od kilku lat. Clovis mieszka, studiuje i pracuje w Łodzi, a oprócz tego angażuje się jako wolontariusz w działania Stowarzyszenia „Dom Wschodni”, którego jestem prezesem.

W Bafoussam na dworcu autobusowym spotkaliśmy – podróżowałem z kameruńskim przewodnikiem i przyjacielem, Pagnolem - jego bratową, Cedrine, która załatwiła taksówkę i w drodze do domu rodzinnego Clovisa opowiadała nam o Kamerunie, o rodzinie, o Clovisie. Gdy dojechaliśmy wreszcie na miejsce i spotkaliśmy rodziców, Cedrine zaproponowała spacer po wiosce. Odwiedziliśmy centrum zdrowia, rynek i centralny plac z trybuną dla starszyzny, na którym spotkaliśmy pastora Kościoła ewangelikalnego, przyjaciela – jak zapewniał – księdza katolickiego, którego kościół stoi kilka kilometrów dalej i poszliśmy zobaczyć szkołę podstawową. Cedrine chciała, żebyśmy weszli przekazać cukierki dla dzieci, które kupiliśmy za sugestią Pagnola po drodze, ale poprosiłem, żeby w wolnej chwili zrobili to sami, bo jakoś nie widzę siebie w roli „białego z Europy”, który przywozi do Afryki słodycze.

Na koniec Cedrine zaproponowała, żebyśmy rzucili okiem na „cheferie” co chyba należałoby przetłumaczyć jako „wodzostwo”, gospodarstwo wodza wioski. Z jej słów zrozumiałem, że jest to miejsce najważniejsze, w pewnym sensie wręcz sakralne. Jest na jego terenie rzeczywiście miejsce, gdzie nikt nie może wejść bez zaproszenia wodza – z tyłu sali audiencyjnej – w którym mieszka on sam. Dom jego matki i domy jego ośmiu żon aż tak święte nie są, przeszliśmy obok nich, kierując się w stronę centralnej sali audiencyjnej.

Ku zaskoczeniu (a po reakcji domyślam się, że także ku pewnemu przerażeniu) Cedrine, wódz pojawił się w sali audiencyjnej… „Wasza Wysokość, nie chcieliśmy przeszkadzać czy niepokoić…” – zaczęła tłumaczyć naszą obecność w pobliżu miejsca świętego Cedrine, ale okazało się, że wódz jest bardzo przyjazny i jak tylko powiedziałem, że jestem z Polski, od razu domyślił się powodów mojej obecności: „Co u mojego Clovisa? Wszystko dobrze? Potrzebuje czegoś?”. Na odpowiedź nie czekał, ale poprosił o chwilę cierpliwości, żeby mógł się ubrać jak na wodza przystało, wskazał nam krzesła, na których mogliśmy usiąść i zniknął na dziesięć minut. Wrócił już nie w t-shircie i spodniach w kant, ale w długiej szacie, z laską-berłem w dłoni, nakrytą głową i wisiorami na piersi.

Zaczęła się oficjalna audiencja. Choć w Kościele od pewnego czasu rażą mnie wszystkie te tytuły „Czcigodny Księże, Wasza Ekscelencjo, Eminencjo czy Magnificencjo”, jakoś spontanicznie przyjąłem tytuł, którym określają wodza jego sąsiedzi: „Wasza Wysokość pozwoli, że się przedstawię…”. Opowiedziałem o sobie, o tym, czym się zajmuję, o Clovisie i o powodzie mojego przyjazdu do jego wioski. Szczerze zadowolony podziękował za dobre wieści o „swoim Clovisie” (nigdy nie określał go inaczej jak „mój Clovis”, w bardzo ojcowskim znaczeniu), wyraził radość z mojej obecności, krótko opowiedział o wyzwaniach stojących przed lokalną społecznością i na koniec zaproponował wspólne zdjęcia.

To było krótkie spotkanie, ale do teraz pracuje w mojej głowie i sercu. W wiosce jest imam, ksiądz katolicki i ewangelikalny pastor, co oznacza, że religia nie jednoczy wioski. Jest także on, wódz, czy wręcz król wioski, którego moralności nie pochwala ani ksiądz, ani pastor, ani imam. On tu jednak jest dłużej, bo tak kiedyś tutaj funkcjonowało życie społeczne, i cały czas o każdym mieszkańcu wioski myśli jak o swoim człowieku. Religia jego przodków została wyparta – nikt w wiosce nie jest „poganinem”, ale religie, które wygrały, nie potrafią dać wiosce tego, co daje on: poczucia jedności.

Mam głębokie poczucie, że spotkałem prawdziwego króla – choć jak dodaję przydawkę „wioski”, przeraża mnie trywializacja takiego określenia – człowieka, który zajmuje wysoką pozycję i otoczony jest olbrzymim szacunkiem, ale z tego powodu, że swoje ojcostwo wobec własnego rodu budowanego razem z ośmioma żonami rozciąga naprawdę na wszystkich mieszkańców wioski. Kulturowo, moralnie i religijnie bardzo daleko mi do tego człowieka, natomiast jego autentycznej królewskości życzyłbym sobie i wszystkim naszym religijnym i państwowym przywódcom, żeby o każdym człowieku podległym ich władzy czyli opiece mówili „mój Clovis”.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

ks. Przemysław Szewczyk Historyk Kościoła, patrolog, tłumacz dzieł Ojców Kościoła, współzałożyciel Stowarzyszenia „Dom Wschodni – Domus Orientalis”, twórca portalu patres.pl, poświęconego Ojcom Kościoła.