Jednym z przełomowych błędów była ustawa, którą administracja Bidena włączyła politykę równościową do polityki monetarnej. O tym, jak ideologia w gospodarce zmiotła Partię Demokratyczną w ostatnich wyborach i czego realnie może obawiać się Europa w związku z wygraną Trumpa, w rozmowie z Wojciechem Teisterem mówi Tomasz Wróblewski, prezes Warsaw Enterprise Institute. Przeczytaj pierwszą część rozmowy.
Wojciech Teister: Czy możemy wskazać jeden główny, przeważający element, który zadecydował o tym, że Kamala Harris przegrała wybory? Co było kroplą, która przelała czarę goryczy demokratów?
Tomasz Wróblewski: Przy 137 milionach ludzi głosujących tak naprawdę tych powodów będą setki. Każdy będzie zwracał na coś innego uwagę i pewnie każdy będzie miał swoje racje. Ale gdybym miał wskazać to, co miało w całościowym ujęciu największe znaczenie, taki grzech pierworodny demokratów, to byłaby to symptomatyczna zmiana, która nastąpiła w ciągu ostatnich czterech lat: gwałtowne pogorszenie się sytuacji gospodarczej większości Amerykanów z tych mniej zamożnych warstw społeczeństwa. W czasie kadencji Joe Bidena doszło do zbudowania ogromnych dysproporcji majątkowych pomiędzy tak zwanymi millenialsami, osobami młodymi i lepiej wykształconymi, a większością amerykańskiej klasy pracującej.
To zjawisko dotyczące wyłącznie ostatnich czterech lat?
Ten proces oczywiście narastał, ale w ostatnich latach bardzo mocno przyspieszył. Dla uświadomienia sobie tempa tej zmiany: pod koniec pierwszej kadencji Trumpa 40 proc. Amerykanów z najbiedniejszych części amerykańskiej społeczności miało około 38 proc. udziału w codziennych wydatkach społeczeństwa. Obecnie to jest niecałe 20 proc. udziału, podczas gdy 20 proc. najbogatszych Amerykanów ma 42 proc. udziału w wydatkach. To radykalna zmiana, jakiej nie widzieliśmy w USA od lat 80. XX wieku.
Co doprowadziło do tak szybkiego rozwarstwienia?
Ten proces ma oczywiście swoje ekonomiczne uzasadnienie. I ma też uzasadnienie ideologiczne. Ponieważ ekonomia czasem miesza się z wartościami i ideologią. Mianowicie po covidzie w sposób naturalny mieliśmy w wielu krajach, w tym również w Stanach Zjednoczonych, ogromną ilość dotacji i pieniędzy, które dodatkowo znalazły się na rynku i trafiały właściwie do wszystkich, i do biedniejszych, i do zamożniejszych. To oczywiście doprowadziło do szybkiego wzrostu inflacji. Gdy trend inflacyjny zaczął słabnąć i tempo wzrostu cen nieco opadło, prezydent Biden i Demokraci, aby podtrzymać nastrój optymizmu wśród mniej zamożnych Amerykanów, postanowili z systemu dotacji nie rezygnować, ale dosypywać kolejne środki. Funkcjonowało wiele programów redystrybucji dóbr, czyli socjalnej pomocy państwa: dla samotnych matek, dla osób dopiero co podejmujących pracę, dla rodzin i tak dalej. W różnego rodzaju programach dotacyjnych utrzymano de facto poziom wydatków z czasów pandemii.
Przełomowy okazał się jednak 2022 rok, gdy doszło do jednego z najdziwniejszych ruchów ostatnich dekad w dziedzinie ekonomii. Wówczas Jerome Powell – szef banku federalnego – zasugerował, że w zasadzie należałoby podnieść już stopy procentowe, aby ograniczyć inflację. Wtedy na scenę wkroczyli prezydent Biden i Kamala Harris i powiedzieli, że wypracowali projekt ustawy, która została przegłosowana w Kongresie i podpisana przez Bidena.
O co chodziło w tej ustawie?
Była bezprecedensowa w skali świata, nawet w mocno socjalnej i zideologizowanej Europie czegoś takiego nie ma. Zgodnie z nowym prawem obowiązkiem banku centralnego stało się dbanie o mniejszości seksualne i mniejszości rasowe poprzez zapewnienie im równych możliwości materialnych. Polityka równościowa została praktycznie włączona do polityki monetarnej. Czegoś takiego nigdy wcześniej nikt na świecie nie wprowadził. Tym, co dla mnie było najbardziej zaskakujące, jest fakt, że trzystu ekonomistów, którzy atakowali wcześniej Trumpa, pisali listy, że pod jego rządami grozi Stanom Zjednoczonym katastrofa gospodarcza, jakby zapadło się wtedy pod ziemię.
Wprowadzenie tej ustawy spowodowało jeszcze większą inflację. W efekcie dotacje, które cały czas trafiały do kieszeni najbiedniejszych Amerykanów, powiększały ich budżet w liczbach bezwzględnych, ale nie nadążały za wzrostem cen, w związku z czym ich realna siła nabywcza, czyli ilość towaru, jaką mogli kupić, spadła. Równocześnie wzrosły możliwości wydatkowe najzamożniejszych. Dysproporcje między możliwościami wydatkowymi najbiedniejszych i najzamożniejszych Amerykanów stały się w krótkim czasie największymi od mniej więcej 50 lat.
Równocześnie wielu ekonomistów pisało, że gospodarka USA jest w dobrym stanie. I patrząc całościowo – rzeczywiście tak było. Tyle tylko, że beneficjentami byli najbogatsi, a najbiedniejsi ponosili koszty. Powstał więc bardzo silny rozdźwięk między zamożnymi miastami: Nowym Jorkiem, Bostonem na wschodzie, Los Angeles, San Francisco czy Seattle na zachodzie, a na przykład środkowymi, rolniczymi czy poprzemysłowymi stanami. To zubożenie dotknęło też mniejszości rasowe. Czarnoskórzy i latynosi zaczęli spadać w rankingach zamożności i mieli coraz większe trudności finansowe, coraz większym wyzwaniem stało się finansowanie codziennego życia.
Równocześnie do tego procesu klasa millenialsów dostała kolejny zastrzyk w postaci 400 miliardów dolarów, które przeznaczono między innymi na umorzenie kredytów studenckich. Bogatsza warstwa Amerykanów czerpała też korzyści ze wzrostu wartości akcji największych spółek, na które to akcje nie stać było biedniejszej części społeczeństwa.
To, co się wydarzyło w czasie tych wyborów, jest tylko lustrzanym odbiciem procesów, które doprowadziły do bardzo silnego poczucia społecznej niesprawiedliwości, spowodowanego przez konkretne decyzje demokratów, którzy pod pozorem ochrony najbardziej potrzebujących w gruncie rzeczy doprowadzili do budowania majątków i potęgi najbogatszych.
To mogłoby wyjaśnić zaskakujący dla wielu wzrost poparcia dla Trumpa wśród czarnoskórych czy Latynosów, którzy w znacznej mierze zaliczają się do najuboższych warstw amerykańskiego społeczeństwa.
Tak. Duża liczba wyborców z tych grup, którzy wcześniej głosowali na Partię Demokratyczną, ale tym razem już nie na Harris, nie wynikała z tego, że pokochali republikanów. To był wybór rozsądku i portfela. Zostali skrzywdzeni konkretnymi decyzjami politycznymi. I zirytowani liberalną retoryką, która mówiła, że jest świetnie, że jest wspaniale, że Biden zapewnia znacznie lepsze warunki życia, że ludziom nigdy nie było tak dobrze, nigdy tyle domów się nie sprzedawało. Tych ludzi szlag trafiał, bo widzieli, jaka jest ich sytuacja i jaka jest sytuacja innych, tych z bogatszych sfer.
Gdybym miał więc wskazać najważniejszą przyczynę porażki Harris, to wskazałbym właśnie ten aspekt ekonomiczny. Oczywiście różnych przyczyn będzie znacznie więcej, jak choćby kwestia szkolnictwa, edukacji seksualnej czy imigracji. Ale w wielu przypadkach te powody mogły być tylko pretekstem do racjonalizowania swojej sytuacji ekonomicznej.
Na przykład aborcja, która była silnym elementem polaryzującym kobiety, a na koniec okazało się, że jednak wiele kobiet zagłosowało na Trumpa. Nie ma moim zdaniem innego racjonalnego wyjaśnienia niż właśnie to, że w ostatnich latach poczuły się uboższe. Z jednej strony mówiono im, że mają prawo do aborcji na pstryknięcie palcem, z drugiej nie miały środków, by utrzymywać swoje dzieci. Taka hipokryzja liberalnej narracji musiała je mocno dotykać.
Pod tym względem te wyniki są bardzo ciekawe, bo przez całe lata przedstawiano Trumpa jako wroga Latynosów, zagrożenie dla praw kobiet.
Bo kiedy przyjrzymy się badaniom, to Trump wcale nie jest lubiany jako człowiek. On jednak zaczął trafnie nazywać ten problem, który dotyczy coraz większej grupy Amerykanów. I dał im odczuć, że ma dla ich problemów wiele zrozumienia.
I to widać choćby na mapie wyborczej. Przykład? Byłem niedawno w Georgii. Jest tam hrabstwo Dooly, znane m.in. z tego, że jest tam wielu zamożnych czarnoskórych farmerów. Zawsze, gdy w gospodarce było dobrze, oni głosowali na demokratów, a często ich biali sąsiedzi – na republikanów. Tym razem także zamożni farmerzy zagłosowali na republikanów, ponieważ rolnicy zostali mocno dotknięci tymi zmianami, inflacją i zapaścią cen. Takie upolitycznienie czy zideologizowanie polityki monetarnej i próba budowania lojalności wśród ubogich dotacjami to jest nauczka, z której powinni uczyć się wszyscy politycy, również nasi, europejscy i krajowi.
Trump ten trend odwróci?
Trzeba zwrócić uwagę, że te problemy nie zniknęły. I Donald Trump wraz z wejściem do Białego Domu je odziedziczy. Cała odpowiedzialność spocznie na jego barkach. To będzie bardzo interesujące, jak to rozwiąże. Póki co ustawa z 2022 r. nadal obowiązuje.
Czy znaczącym elementem w układance, która doprowadziła do wygranej Trumpa, mogło być nominowanie na wiceprezydenta senatora Vance’a, który nie tylko jako polityk, ale też jako jako pisarz (autor „Elegii dla bidoków”) ma wizerunek kogoś, kto rozumie te problemy?
Myślę, że tak. On ma w sobie dużo empatii, doświadczenia i ma nawet dawny romans z Partią Demokratyczną. To jest też chyba nominacja z myślą o przyszłości Partii Republikańskiej. Vance jest niewątpliwie znacznie większym intelektualistą niż Trump, dobrze porusza się po rynkach finansowych. Ma może mniejsze doświadczenie polityczne, bo zaledwie jedną kadencję w Senacie, jest jednak graczem rynkowym, a jednocześnie bardzo silnie ideowym i religijnym człowiekiem.
I to jest najwyraźniej pomysł Trumpa, który ma przecież już 78 lat. Partia ma trzymać się blisko tych podstawowych wartości: religii, praw naturalnych, sprawiedliwości społecznej, „tak jak my ją rozumiemy, a nie jak rozumieją ją liberałowie”. No i trzymanie się indywidualizmu gospodarczego, czyli minimalizmu państwa, który pozwala gospodarce sprawnie funkcjonować, w czym Ameryka zawsze była silna, a Europa jest od dawna słaba.
Do tego zestawienia Ameryki i Europy jeszcze wrócimy, ale zostańmy na razie przy wynikach tych wyborów. Ostatnie sondaże wskazywały, że sytuacja jest wyrównana, natomiast podskórnie dało się wyczuć, choćby po kursach bukmacherskich, że gdzieś tam Trump jest jednak faworytem. Ale jednak rozmiary zwycięstwa robią duże wrażenie. Czy dla Pana ta skala jest zaskoczeniem?
Przede wszystkim niespodzianką jest to, że tak szybko się o zwycięstwie przekonaliśmy. Wydawało się jednak, że w wielu miejscach ta walka będzie bardziej zacięta. Trump rzeczywiście w imponujący sposób nie tylko odzyskał pola utracone w 2020 roku, ale i w niektórych miejscach poprawił swój wynik z 2016. Po raz pierwszy zbudował bazę poparcia nawet w takich stanach jak Nowy Jork, które są tradycyjnie bardzo prodemokratyczne i lewicowe. I trzeba przyznać, że wykonał w czasie kampanii ogromną pracę. Jeździł po kraju, bardzo jasno, choć w swoim stylu, ostro i zaczepnie artykułował własną wizję Ameryki. I to się ludziom podobało. Ale jeszcze raz powtórzę: uważam, że Trump nie wygrałby, gdyby tyle złego nie zrobili demokraci w ciągu ostatnich czterech lat. Przecież po wszystkim, co było, po doświadczeniu tego marszu na Kapitol, wydawało się, że cokolwiek zrobiłby Trump, jest już nie do odratowania. A jednak te dwa elementy: jego ogromna determinacja i seria fatalnych błędów administracji Bidena, gdy połączyły się razem, doprowadziły do zdecydowanego zwycięstwa.
Druga część rozmowy – o tym, czy Europa po wyborze Donalda Trumpa ma powody do strachu – już w czwartkowy wieczór w portalu Gosc.pl.
Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.