Z Irpienia na Ukrainie uciekali z czwórką dzieci. To była trudna droga. Najstarsza córka ma cukrzycę dziecięcą, trzecia jest słabowidząca i bardzo boi się bomb.
Wiedzieli, że znajdą schronienie w Starym Skałacie, gdzie ich córka jako kilkumiesięczne dziecko przechodziła rehabilitację wzroku. Dziś dziewczynka ma 8 lat i właśnie dowiedziała się, czym jest wojna. Kiedy pocisk uderzył w ich garaż, dokonał takich zniszczeń, że nawet metalowe części się stopiły. Nie zostało nic. Inny odłamek pocisku uderzył w czwarte piętro ich bloku. Zmiótł piętro, oni przetrwali, bo mieszkali na trzecim. Próbowali jeszcze jakoś żyć, choć brakowało prądu, gazu, wszystkiego. Ojciec rodziny urządził przed blokiem kuchnię polową, od świtu gotował obiady, by rozdawać je wszystkim, którzy byli głodni. Poddał się, gdy zabrakło wody. Spakowali najpotrzebniejsze rzeczy i rozpoczęli tułaczkę, która trwała dwa miesiące. Nie było łatwo przedzierać się z rodziną pośród ruin, bombardowań, z czworgiem dzieci. Ale dali radę – i wtedy puściły emocje. „On nigdy nie płakał, trzymał się dzielnie cały czas, ale kiedy dotarł do naszego domu zakonnego, kiedy poczuł, że to miejsce jest w miarę bezpieczne, zaczął opowiadać i rozpłakał się, powiedział, że już nie musi udawać przed rodziną, by nie uległa panice, teraz i on może upuścić emocji. I wówczas płakaliśmy wszyscy, niezmiernie wzruszeni jego opowieścią” – mówi siostra Maria, franciszkanka służebnica krzyża. Od początku wojny próbowała skontaktować się z tą rodziną, ale braki prądu, ogólny rozgardiasz, chaos – wszystko to działało na niekorzyść. Teraz wreszcie się udało. Tak cieszyli się, że są razem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.