Social media, choć na poziomie mikro mogą się nam wydawać neutralnym narzędziem, na poziomie makro są zabójcą więzi.
04.11.2024 15:13 GOSC.PL
Mój ostatni felieton o zagrożeniach, które niosą dla nas media społecznościowe, spotkał się z ostrym sprzeciwem ze strony mojej redakcyjnej koleżanki, Agnieszki Huf. W swojej polemice argumentowała ona, że nie można wrzucać wszystkich relacji w social mediach do jednego worka. Doświadcza bowiem sama (i nie jest w tym odosobniona) wielu przykładów dobrych, głębokich relacji wirtualnych, które często nie mogłyby się nawiązać bez wsparcia ze strony platform. Kontakty te nie są wcale lekkie, łatwe i przyjemne, jak sugerowałem w swoim tekście. Jej zdaniem, jeśli dobrze rozumiem przedstawiony przez nią tok rozumowania, radykalne odcięcie się od mediów społecznościowych może uniemożliwić tworzenie takich relacji, co będzie realną stratą. Kluczem jest zatem mądre i odpowiedzialne korzystanie z mediów społecznościowych, a nie obrażanie się na to, że mogą nieść ze sobą negatywne konsekwencje. To byłoby, zdaniem Agnieszki Huf, wylewanie dziecka z kąpielą.
Takie stanowisko wydaje się w pełni zdroworozsądkowe. W końcu social media to tylko narzędzia – to od nas zależy, jak je wykorzystamy. Podobnie jak w wyświechtanej analogii o nożu – może on służyć do zrobienia komuś głodnemu jedzenia, ale może też służyć do zadawania ran. Postulowanie zakazu używania noży byłoby czymś absurdalnym, prawda?
Pytanie brzmi, czy media społecznościowe to tylko neutralne narzędzie komunikacji. Medium, takie jak telefon, które umożliwia komunikację na odległość. Wydaje mi się, że istnieje jednak dość zasadnicza różnica. Chwytając do ręki tradycyjny telefon, sami decydujemy, w jaki sposób go wykorzystamy. Nikt inny nie ma wpływu na to, w jaki sposób skorzystam z tego narzędzia (chyba że dojdzie do zerwania linii, ale to co najwyżej uniemożliwi połączenie). Trudno powiedzieć to samo o social mediach. W przeciwieństwie do wspomnianych wyżej narzędzi, social media w jakimś sensie żyją i się zmieniają. Dzieje się to za pomocą algorytmów. To one coraz częściej decydują, jakie treści do nas trafiają, a które nie. Choć może się nam wydawać, że sami kształtujemy katalog treści i osób, z którym wchodzimy w interakcje, to z miesiąca na miesiąc przekonanie to jest coraz bardziej odległe od rzeczywistości. Ten proces przyśpieszył szczególnie w ostatnich dwóch latach za sprawą wejścia z hukiem „sztucznej inteligencji”.
To jednak oznacza, że niezależnie od naszej woli, a co istotniejsze także świadomości, algorytmy social mediów determinują sposób, w jaki z nich korzystamy. W jakimś sensie przestajemy konsumować treści, a sami stajemy się przez nie konsumowani. Celem podmiotów zarządzajacych platformami nie jest bowiem bezinteresowne udostępnienie nam przestrzeni do komunikacji. Jak każdej firmie, zależy im na zysku. A zysk jest zależny od czasu, jaki spędzimy na platformie. Genialność tego modelu biznesowego polega na tym, że wykorzystują nas do tego, abyśmy zachęcali innych do poświęcania coraz większej ilości czasu. Jak? Poprzez generowanie głównie negatywnych emocji, które napędzają interakcje. Im więcej użytkowników, im więcej emocji, im więcej interakcji, tym większy zysk.
Perfidia platform polega na tym, że przez kilka lat mogliśmy z nich korzystać jak z „przezroczystych” narzędzi komunikacji. Stąd trudno nam dziś uwierzyć, że powoli, ale systematycznie, tracimy kontrolę nad tym, w jaki sposób z nich korzystamy. Niestety, nawet sama świadomość tych procesów nie stanowi skutecznej obrony przed mechanizmami wprowadzanymi przez korporacje. Nie jest absolutnie żadnym przypadkiem, że pracownicy tych platform z amerykańskiej Doliny Krzemowej sami z nich nie korzystają. Mają bowiem głębokie przekonanie, że nawet stojąc za algorytmami są wobec nich bezbronni.
To oczywiście nie oznacza, że w social mediach nie przetrwają żadne dobre relacje. Chodzi raczej o to, że z każdym kolejnym rokiem (miesiącem? tygodniem?) będziemy jako jednostki, a zwłaszcza całe społeczeństwo, ponosić coraz więcej kosztów. W świecie ekonomii trzeba bowiem zawsze pamiętać o dwóch stronach rachunku – obok zysków, które zgarniają platformy, są także i straty. Tą stratą, czy jak nazwaliby to ekonomiści negatywnym efektem zewnętrznym, jest degradacja więzi społecznych. Social media, choć na poziomie mikro mogą się nam wydawać neutralnym narzędziem, na poziomie makro są bowiem zabójcą więzi.
To ma daleko idące konsekwencje zarówno dla życia publicznego, społecznego, ale i prywatnego. Nie jest absolutnie żadnym przypadkiem galopująca polaryzacja polityczna w świecie demokratycznego Zachodu (w krajach niedemokratycznych ogranicza się ją terrorem, więc to żadna alternatywa). Nie jest też żadnym przypadkiem, że w ostatnich latach obserwujemy na świecie tąpnięcie współczynników dzietności. Niezależnie od bezpieczeństwa mieszkaniowego, socjalnego i każdego innego, dzieci rodzą się w trwałych związkach, które zależą od naszych zdolności do budowania głębszych więzi. Nie ma głębokich więzi, nie będzie trwałych związków, nie będzie dzieci. Koniec historii.
Ostatnio dużym echem w polskim internecie odbił się wywiad z psycholog Marią Berlińską, która powiedziała, że jeśli pokolenie dzisiejszych rodziców w ogóle chce doczekać się wnuków, musi podjąć dramatyczną walkę o zbudowania więzi z dziećmi. Także po to, aby w ogóle nauczyć ich, jak takie więzi tworzyć. Jeśli tego nie zrobi, dzieciaki uciekną do świata wirtualnego, gdzie relacje w zdecydowanej większości nie wymagają od nas silnego zaangażowania.
Jeśli to się nie uda, czeka nas nie demograficzny kryzys, ale demograficzna apokalipsa. Jeśli dodamy do tego polaryzację, rozpad rodzin czy wzrost negatywnych emocji skutkujących przemocą, zobaczymy, że media społecznościowe nie są niewinnym narzędziem, tylko trucizną, która stanowi dla nas zabójcze zagrożenie. Zdaje sobie sprawę, że na poziomie mikro trudno nam to dostrzec, bo przecież korzystamy z social mediów od lat, bo widzimy jakieś dobre owoce. Tyle, że na horyzoncie widać już katastrofę. Jeśli tylko, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, podniesiesz głowę i spojrzysz nieco dalej, zobaczysz ją. Pytanie, czy uwierzysz, że to nie fatamorgana.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.