Tym, co pozwala nam radzić sobie z tym, czego się boimy jest doświadczenie wspólnoty. Problem w tym, że dziś za sprawą mediów społecznościowych sami pchamy się w otchłań samotności.
28.10.2024 14:12 GOSC.PL
Spadające z drzew liście jak co roku skłaniają do refleksji o przemijaniu. W jednej ze swych piosenek Ryszard Rynkowski śpiewał „ci, co odchodzą, wciąż z nami są...więc gdy z ciemnością rozmawiasz, to Oni Cię widzą, Oni są...”. Im człowiek starszy, tym to doświadczenie towarzyszenia zdaje się bliższe. Zwłaszcza, kiedy po tej drugiej stronie są już rodzice, rodzeństwo czy współmałżonek. Emocja ta jest zresztą czymś niezwykle silnym, a jednocześnie głęboko ludzkim – już tysiące lat temu nasi przodkowie zostawiali jedną izbę w domu dla zmarłych. Więcej, głos, który słyszymy w swojej głowie, przypisywali właśnie tym, którzy odeszli.
Dziwne? Chyba jednak nie. Ludzie doświadczający opuszczenia nie chcieli być sami. Poczucie, że choć kogoś fizycznie już z nami nie ma, ale żyje w naszej świadomości, może dodawać otuchy. Zwłaszcza wobec wyzwań i lęków codzienności, z którymi przychodzi się nam mierzyć. Zawsze łatwiej bowiem stawiać im czoła z kimś. To też jeden z powodów, dla których poszukujemy otuchy w modlitwie – w trudnych chwilach wolimy być z Kimś.
Myślę o tym od dłuższego czasu, próbując zrozumieć rzeczywistość, która nas otacza. Pisałem przed tygodniem o różnorakich lękach i z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że to właśnie wspólnota jest doświadczeniem, które pozwala nam radzić sobie z tym, czego się boimy. Nie zastąpią jej najlepsze i najdroższe terapie. Samotność nas zabija. Dlatego potrafimy szukać nawet bliskości zmarłych, aby tylko uciec od otchłani samotności.
Problem w tym, że dziś za sprawą mediów społecznościowych sami pchamy się w tę otchłań. Pod płaszczykiem budowania relacji, jesteśmy bowiem wpychani w coraz większą atomizację. Co gorsze, „relacje” w social mediach są prostsze, bo nie wymagają naszego wysiłku. Są lekkie, łatwe i przyjemne. Ale co najważniejsze – są wirtualne, a zatem nierzeczywiste. Możliwe nawet, że relacja ze zmarłymi jest bardziej realna niż z internetowym avatarem.
Wybacz mi, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, że po raz kolejny wracam do tego problemu, ale z każdym tygodniem odkrywam coraz bardziej, jak zabójczy wpływ mają na nas nowe media. Jacek Dukaj, którego wspominałem przed rokiem w inauguracyjnym felietonie, zapowiadał (a może właśnie ostrzegał?), że za ich sprawą wkraczamy w erę bezpośredniego transferu przeżyć. Erę, w której zdecydowana większość ludzkości sama zamknie się przed innymi i ograniczy do przeżywania doznań za pomocą zmysłów. Nawet bez udziału rozumu. Jeśli zgodnie z Katechizmem śmierć oznacza rozłączenie ciała i duszy, to rozerwanie więzi pomiędzy naszym rozumem i zmysłami w jakimś sensie może być uznane za przejaw śmierci.
Tym bardziej, że wirtualizacja naszych relacji ostatecznie prowadzi także do zniszczenia więzi, nawet z najbliższymi. Algorytmy i sterowane przez nie boty będą ten proces jedynie wzmacniać, bo karmią się negatywnymi emocjami i stąd będą je podgrzewać. Nie jest absolutnie żadnym przypadkiem, że w ostatnich latach doświadczamy rosnącej społecznej nienawiści i polaryzacji. Także, niestety, w samym Kościele, co widać po temperaturze sporu w szeroko rozumianych katolickich mediach. Ten proces nie wziął się przecież znikąd. Znów jednak – to kolejna przesłanka, że media społecznościowe niosą śmierć. Jesteśmy przez nie powoli, ale systematycznie zabijani. Stajemy się coraz bardziej „zombi”.
Co zatem zrobić, żeby przeżyć? Kiedy wczytuję się w Słowo Boże, zwłaszcza w piąty rozdział Ewangelii według świętego Mateusza, widzę tam następującą refleksję. Są takie pokusy, z którymi nie jesteśmy w stanie się zmierzyć. Są bowiem silniejsze od nas. W takiej sytuacji lepiej odciąć rękę albo wyłupić oko. Możliwe, że to jedyny sposób, żeby ochronić się przed mediami społecznościowymi. Trzeba radykalnie ograniczyć korzystanie z nich, a w skrajnym przypadku – fizycznie się od nich odciąć. Jako osoba uzależniona od social mediów wiem, jak bardzo to trudne. Ale lepszego sposobu nie widzę. Tylko powrót do prawdziwych, niewirtualnych relacji, może nas uratować przed śmiercią za życia.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.