Jabłeczna schowała się na odludziu, w lasach i na nadbużańskich mokradłach. To kraniec Polski, kilkadziesiąt metrów przy granicy. Zanurzam się w inny świat.
Rybacy leniwie zarzucili sieci. – Zobacz, coś tam płynie – krzyknął jeden z nich. Bugiem sunęła deska. Fale wyrzuciły ją na zielony brzeg. Rybacy podbiegli, odwrócili ją i zaskoczeni ujrzeli… ikonę. To święty Onufry. Znali go, bo wcześniej niezwykła postać świętego objawiła się im na brzegu i powiedziała, że w tym miejscu „sławić będą jego imię”. Każdego roku, 25 VI na odpust św. Onufrego przybywają do Jabłecznej tysiące pątników. To największa, poza świętem Spasa na Grabarce, uroczystość polskiego prawosławia.
Bóg nad Bugiem
Ikona przypłynęła Bugiem. Czy to jedynie legenda? – Ostatnio, gdy spotkali się u nas biskupi, opowiadali, że na Ukrainie był monastyr św. Onufrego. Złupili go i spalili Tatarzy. I może ikona przypłynęła właśnie z tego klasztoru? – zastanawiają się dziś młodzi mnisi.
Legenda? A skąd wiadomo, że nie prawda? – pyta uczestników szkolnej wycieczki sędziwy wysoki mnich z długą siwą brodą. Ojciec Abramiusz żongluje datami i nazwiskami, ale z błyskiem w oku opowiada o doświadczeniu Boga. O Bogu odkrywanym nad Bugiem.
– A tu widzicie piękną ikonę św. Onufrego. Z brodą do samej ziemi – opowiada ojciec Abramiusz. – Taka broda XXL – parska śmiechem któryś z młodych chłopaków. Onufry był mnichem egipskim. Uciekł na pustynię. Porzucił przytulny klasztor, gdzie miał zapewniony wikt i opiekę. – Kto z was może powiedzieć z ręką na sercu, że nie troszczy się o swoją przyszłość, o ubiór i jedzenie, ale ufa bezgranicznie Bogu? – pyta mnich. Dziewczyny oglądają pomalowane paznokcie, chłopcy ziewają. Patrzę na reakcje młodych i widzę ogromną samotność mnicha. Samotność osoby szukającej jedynego oparcia w Bogu.
Pizza od anioła
– Święty Onufry zawierzył Bogu. Był z nim sam na sam i Bóg jego nie zostawił. Anioły go karmiły, ratowały jego życie przez trzydzieści lat. Bóg dał pokrycie dla jego ciała, a po trzydziestu latach próby, na pustyni wytrysnęło źródło – śpiewnym wschodnim akcentem opowiada ojciec Abramiusz. Młodzi nie dowierzają. Komu dziś anioł przyniesie pizzę? – O której wstajecie? – pytam prawosławnych mnichów. – U nas w klasztorze każdy wstaje, o której chce – odpowiada młody o. Makary, ale widząc moją zdumioną minę, dodaje: – Pod warunkiem, że o szóstej wszyscy będą w cerkwi. Długo się śmiejemy.
Chcieliśmy zacząć dzień z mnichami. Gdy zwlekliśmy się z łóżek przed piątą, rozlewiska nadbużańskie jeszcze spały. Komary na szczęście też. Jechaliśmy krętą asfaltową drogą do monasteru. Mgły leniwie kołysały się nad polami i rzeką. Bug jest nieobliczalny. Gdy wylewa, woda sięga aż pod klasztor. Co ciekawe, do czasu regulacji rzeki w II połowie XIX wieku monaster był po jej wschodniej stronie. Gdyby tak zostało, do klasztoru jeździlibyśmy na Białoruś.
Marcin Jakimowicz