„Minghun” Jana P. Matuszyńskiego nie został doceniony na ostatnim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Niesłusznie. Jest to głęboko poruszająca przypowieść o stracie i żałobie. To też trzeci film Matuszyńskiego, który dotyka tematu straty dziecka.
„Ostatnia rodzina”, „Żeby nie było śladów” i teraz „Minghun”- każdy z tych filmów w inny sposób opowiada o śmierci dziecka, które przecież nigdy nie powinno odchodzić przed rodzicem. Mroczny świat Beksińskich, komunistyczna zbrodnia i teraz samochodowy wypadek - każda z tych śmierci jest inna, ale przecież w kontekście żałoby tych, co zostali, sposób odejścia najbliższych jest drugorzędny. Nie traktuję tych trzech, jakże różnych filmów, jako całości. Nie jest to żadna nieformalna trylogia. Każdy jest pisany przez innego scenarzystę i dotyka zupełnie innej tematyki. Stawiam jednak tezę, że jest coś na tyle wyjątkowego w tym temacie, że przyciąga uwagę Matuszyńskiego. Tym bardziej ubolewam, że „Minghun” został kompletnie pominięty w werdykcie jury w Gdyni, bo jest to kino duchowe przez duże D. Nie jest to duchowość infantylna, pozerska i wyrachowana. Wyczuwam w tej opowieści wyjątkową szczerość i poszukiwanie Prawdy. W czasie postępującej w zachodnim świecie laicyzacji, pomieszania fundamentalnych pojęć, chaosu i dyktatury relatywizmu moralnego, brakuje w zachodnim kinie metafizycznej kontemplacji.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Łukasz Adamski