Esej o odchodzeniu z wybitnym Dorocińskim

„Minghun” Jana P. Matuszyńskiego nie został doceniony na ostatnim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Niesłusznie. Jest to głęboko poruszająca przypowieść o stracie i żałobie. To też trzeci film Matuszyńskiego, który dotyka tematu straty dziecka.

„Ostatnia rodzina”, „Żeby nie było śladów” i teraz „Minghun”- każdy z tych filmów w inny sposób opowiada o śmierci dziecka, które przecież nigdy nie powinno odchodzić przed rodzicem. Mroczny świat Beksińskich, komunistyczna zbrodnia i teraz samochodowy wypadek - każda z tych śmierci jest inna, ale przecież w kontekście żałoby tych, co zostali, sposób odejścia najbliższych jest drugorzędny. Nie traktuję tych trzech, jakże różnych filmów, jako całości. Nie jest to żadna nieformalna trylogia. Każdy jest pisany przez innego scenarzystę i dotyka zupełnie innej tematyki. Stawiam jednak tezę, że jest coś na tyle wyjątkowego w tym temacie, że przyciąga uwagę Matuszyńskiego. Tym bardziej ubolewam, że „Minghun” został kompletnie pominięty w werdykcie jury w Gdyni, bo jest to kino duchowe przez duże D. Nie jest to duchowość infantylna, pozerska i wyrachowana. Wyczuwam w tej opowieści wyjątkową szczerość i poszukiwanie Prawdy. W czasie postępującej w zachodnim świecie laicyzacji, pomieszania fundamentalnych pojęć, chaosu i dyktatury relatywizmu moralnego, brakuje w zachodnim kinie metafizycznej kontemplacji.

Ambitnie i katolicko

Mistycyzm w kinie głównego nurtu to specjalność twórców w Rosji, ale tam z wiadomych względów dziś nie zaglądamy. Z drugiej strony pstrokata katecheza amerykańskich Christian movies może dawać satysfakcje głównie protestantom odbierającym rzeczywistość bardziej emocjonalnie niż rozumowo. Te filmy mają swoją widownię również w Polsce, bo jankeski protestantyzm ma sporo wspólnych punktów z ludycznym katolicyzmem w polskim wydaniu, ale ambitny katolicki widz wychowany na Bressonie, Zanussim czy Tarkowskim może dziś w zasadzie zerkać tylko w stronę powracającego mocno do wiary Martina Scorsesego i ostatnio cumującego w chrześcijańskim uniwersum Terence’a Malicka. Matuszyński nie zrobił filmu katolickiego, ale czuć w nim mocno ducha Krzysztofa Kieślowskiego, który choć sam był agnostykiem, to jego „Dekalog” jest przecież jednym z najważniejszych katolickich dzieł w europejskiej kinematografii. Matuszyński i scenarzysta Grzegorz Łoszewski opowiadają o stracie w wymiarze bardzo uniwersalnym. W tym lustrze może przejrzeć się człowiek o najróżniejszej wrażliwości duchowej i religijnej.

Filmowy Hiob?

Mnie jednak postać Jurka (Marcin Dorociński) kojarzy się z biblijnym Hiobem. Jest to majętny człowiek sukcesu, który doświadcza co prawda jednego nieszczęścia, ale jest to nieszczęście najpotworniejsze. Kilka lat wcześniej Jurek stracił żonę. Sam wychowuje ukochaną córkę Masi (Natalia Bui), będącą centrum jego świata. Świętują właśnie chiński nowy rok i oboje mają plany na świetlistą przyszłość. Cóż, jak chcemy rozśmieszyć Boga, to powiedzmy mu o swoich planach na przyszłość. Masia ginie w wypadku samochodowym. Niefortunny poślizg i koniec. Tak po prostu. Jej koleżanki są tylko ranne. Ona niestety prowadziła auto i uderzyła swoim bokiem w przeszkodę. Świat Jurka się wali. Dosłownie. Scena, w której widzimy, jak ojciec dowiaduje się na szpitalnym korytarzu o śmierci córki, to maestria reżyserska Matuszyńskiego, ale i erupcja aktorskiego kunsztu Dorocińskiego. Nigdy nie widziałem go w tak rozdzierającej emocjonalnie scenie. Wszystko zamyka się w łzach napływających do przerażonych oczu Jurka. Gniew, niedowierzanie, strach, bezsilność - to wszystko Dorociński wygrywa minimalnymi środkami. Nie szarżuje, ale też nie wycofuje się nadmiernie. Jest taki przez cały film.

Minghun

Jurek nie miał najlepszych relacji ze swoim teściem Benem (Daxing Zhang), który przylatuje na pogrzeb wnuczki z Chin. Nie będzie to typowy pogrzeb, bowiem Ben upiera się by zastosować chiński rytuał zwany minghun. To zaślubiny duchów, mające dać im wieczne szczęście. Jest to rytuał znany głównie w Chinach, na Tajwanie oraz w Singapurze. Małżeństwo zmarłych osób jest wpisane w specyficznie rozumianą tradycję wyrosłą z systemów religijnych, które ukształtowały Chińczyków. Taoizm, buddyzm i konfucjanizm stawiają mocny nacisk na uwolnienie duchów od nieszczęść, które mogą wpłynąć na egzystencję rodziny zmarłych. Zły i niespełniony duch może bowiem się mścić za swój los w zaświatach. Przez dekady komunistyczne Chiny zabraniały tego popularnego szczególnie na wsiach rytuału, ale wraz z rosnącą pozycja gospodarczą Chin i rozluźnieniu obyczajowych kajdan reżimu, władza przymyka oko na taki rodzaj ludycznych rytuałów. Ben chce rytuał przenieść do katolickiej Polski.

Matuszyński mógł pójść w tym momencie w wiele różnych kierunków. Prastary dalekowschodni rytuał w kraju, gdzie tak ważny i jednoczący naród jest święto Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny, to pole zarówno do kina publicystycznego, jak i czarnej komedii. Elementy czarnego humoru Matuszyńskiego się pojawiają, ale w bardzo subtelnym i ograniczonym zakresie. Zamiast tego dostajemy poważną refleksję o przechodzeniu na drugą stronę. Nie zmarłych, ale tych, którzy muszą się z odejściem pogodzić. Nazywam „Minghun” filmowym esejem, bo jest to kino unoszące się ponad otaczającą nas rzeczywistość. Można oczywiście pytać, na ile realne w polskim prawie jest dysponowanie prochami zmarłego według własnej woli. Można też kwestionować realność wątku szybkiego znalezienia dla Masi pozagrobowego „męża”. Można czepiać się wielu aspektów filmu Matuszyńskiego, jeżeli traktuje się go jako doczesną opowieść. Tyle, że „Minghun” jest czymś znacznie głębszym.

Mistycyzm i ogień

To nie jest opowieść, a przypowieść pełna alegorii i symboliki. Religijnej? Nie. Mistycznej? Tak. W synkretycznym duchu właśnie Krzysztofa Kieślowskiego, szczególnie z jego trójkolorowej trylogii. Rytuał, mający w założeniu dać spokój duchowi Masi, ostatecznie ma oczyścić ducha Jurka i Bena. Obaj zostają pozostawieni w swoim pustym świecie przez ukochane kobiety i obaj szukają sposobu na odnalezienie spokoju. Nie udało się po śmierci żony Jurka i córki Bena, a już nadeszła śmierć kolejna. Katharsis przychodzi w zetknięciu z ogniem, który jest przecież jednym z fundamentalnych archetypów zarówno religii monoteistycznych, jak i pogańskich. Ogień może być pochłaniający, ale też oczyszcza. Ogień może nieść Prometeusz, ale też może być orężem Jeźdźców Apokalipsy. Ogień jest wiecznie żywy i niemożliwy do pełnego okiełznania.

Ból po stracie

Czy okiełznać można ból po stracie dziecka? Czy będzie on wiecznie żywy, ale jego płomień będzie się tylko zmieniał? Matuszyński dedykuje ten film swojemu tacie. Sam też jest ojcem, więc śmiem twierdzić, że Jurek i Ben są projekcjami jego własnych lęków. We mnie „Minghun” trafił właśnie dlatego, że jestem ojcem dorastającego syna. Matuszyński bardzo delikatnie, ale też stanowczo pociągnął za strunę, która przy mojej percepcji życia i śmierci daje wyrazisty dźwięk. Jako katolik inaczej wyobrażam sobie przejście na drugą stronę, ale mogę wyobrazić sobie, że ból tych, co zostają, ma taki sam wymiar bez względu na wyznawaną przez nich religię. Warto w skupieniu esej Matuszyńskiego pochłonąć, choć jest on znacznie trudniejszy niż doraźna publicystyka święcąca triumfy w dzisiejszym kinie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Łukasz Adamski