Liban: porażka misji?

„Proszę księdza, czy w związku z tą tragiczną sytuacją w Libanie coś się zmieniło w ‘pierwszym kroku’? Mam tam chłopczyka, Joe Saida. Bardzo się o niego i jego rodzinę boję…”

„Pierwszy krok” to projekt wsparcia dzieci w wieku szkolnym, który stowarzyszenie „Dom Wschodni” i Caritas Archidiecezji Łódzkiej realizują w Syrii i Libanie. Pomysł był prosty: znaleźć w Polsce darczyńców, którzy regularną i niedużą wpłatą wesprą rodziny w Aleppo czy Bejrucie, które muszą opłacić czesne za szkołę swoich dzieci. Bardzo nam zależało na tym, żeby ze wsparciem wiązał się jakiś kontakt z dzieckiem, dlatego darczyńcy znają imiona dzieci, które wspierają, i dwa razy w roku otrzymują od nich zdjęcie. Nigdy nam nie chodziło tylko o przekazywanie pieniędzy, ale o stworzenie więzi.

Zacytowana powyżej wiadomość od osoby, która włączyła się w „Pierwszy krok” wspierając dziecko w Libanie, dowodzi, że się udało. Nie wiem jednak, czy mam z tego powodu cieszyć się czy płakać. Od kilku dni Liban – co wydawało się prawie niemożliwe – pogrążył się w jeszcze większym chaosie niż dotychczas. Osoby, które do tej pory śledziły w ramach tego projektu postępy w edukacji dzieci, dziś pytają, czy te dzieci są bezpieczne. W powietrzu wisi przerażające pytanie, którego przemilczenie wydaje się jedyną obroną w obliczu tragedii: „Czy on żyje?”.

Liban jest od kilku dni bombardowany z niezwykłą intensywnością. Media powiedzą, że Izrael walczy z Hezbollahem, na co – zwłaszcza że sytuacja za naszą wschodnią granicą oswoiła nas z wojną – można by wzruszyć ramionami i powiedzieć: „niech się wilki gryzą między sobą”. Znam jednak na tyle dobrze Liban, żeby wiedzieć, że tam nie da się prowadzić wojny na polu bitwy. Rakieta skierowana w stronę wroga uderzy w kilkanaście niewinnych osób – możliwe, że w idącego do szkoły Joe.

Liban jest malutkim krajem. Drogę od północnej do południowej granicy można pokonać w trzy godziny, a od morza do gór oddzielających Liban od Syrii w półtorej. Etnicznie kraj jest prawdziwą mozaiką: obok wioski chrześcijańskiej jest druzydzka, obok dzielnicy szyickiej maronicka. Działanie militarne – nawet przy zachowaniu najwyższej staranności o precyzję – nie będą nigdy niczym cięcie chirurgicznym skalpelem, ale raczej jak wrzucenie granatu do zatłoczonego tramwaju. „Wojna Izraela z Hezbollahem” oznacza więc tysiące niewinnych ofiar.

Jan Paweł II w wydanej w 1997 roku adhortacji apostolskiej „Nowa nadzieja dla Libanu” pisał, że „Liban to coś więcej niż kraj, to misja”. Rzeczywiście po II wojnie światowej stworzono na Bliskim Wschodzie kraj, który miał być dowodem, że chrześcijanie oraz muzułmańscy szyici i sunnici potrafią żyć nie tylko obok siebie, ale razem. Instytucje państwowe miały być zarządzane przez przedstawicieli różnych grup religijno-etnicznych, które mimo różnic i podziałów były gotowe współdziałać dla dobra wszystkich. Tymczasem od dwóch lat kraj nie ma prezydenta, rządem kieruje człowiek „pełniący obowiązki premiera”, parlament jest iluzoryczny.
Dzisiejsza sytuacja jasno dowodzi, że misja zakończyła się porażką. „Szwajcaria Bliskiego Wschodu” – jak dawniej mówiło się o Libanie – od dekad pogrąża się z kryzysu w kryzys. Stolica kraju Bejrut, zwany „Paryżem Bliskiego Wschodu”, liczy dziś rannych i zabitych w bombardowaniach. Dziennikarze i znawcy tematu prześcigają się w snuciu możliwych scenariuszy na następne dni i tygodnie, które podręczniki do historii opiszą kiedyś jednym lub dwoma zdaniami. A mi w głowie brzmi cały czas to zdanie Jana Pawła II…

Są w Libanie osoby, które nie straciły nadziei i wiary w misję Libanu. Siostry antonianki napisały, że nie opuszczą południa Libanu, chociaż do szkoły, którą prowadzą, dzieci nie przychodzą od tygodnia. Ojciec Józef też został w swojej parafii, chociaż z wioski uciekli nie tylko chrześcijanie, ale także ich muzułmańscy sąsiedzi. Sumar – szefowa misji „Domu Wschodniego” w Libanie i Syrii – właśnie opublikowała na naszej stronie internetowej tekst „Nazwij mnie wariatką”, w którym pisze, że Liban tak ją ukształtował, że chyba już nie potrafi żyć w „normalnym” kraju.

Jestem przekonany, że takich ludzi jest więcej. Znam wielu mieszkających w Libanie muzułmanów i chrześcijan, którzy naprawdę po prostu chcą żyć, uczyć się i pracować, spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi. Oni lepiej niż „wielcy” tego świata rozumieją, że właśnie dlatego mały Joe idący do szkoły, w której usiądzie w ławce obok Ahmeda, jest dużo ważniejszy niż prezydent czy przywódca wydający rozkaz do nalotu.

Jestem głęboko przekonany, że nawet jak opadnie kurz po bombardowaniach Liban pozostanie misją nie tylko dla Bliskiego Wschodu, ale świata: musimy się wreszcie nauczyć żyć razem.   


 

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

ks. Przemysław Szewczyk Historyk Kościoła, patrolog, tłumacz dzieł Ojców Kościoła, współzałożyciel Stowarzyszenia „Dom Wschodni – Domus Orientalis”, twórca portalu patres.pl, poświęconego Ojcom Kościoła.