Wielka woda i kraina Pana Boga

Czy nie znalazło się choć dziesięciu sprawiedliwych, by ocalić miasto?

Najpierw jest obraz. Spiętrzone fale, wskaźniki przekraczające kolejne poziomy, worki z piaskiem, pływające ulicami śmietniki, lodówki, samochody, wreszcie zniszczone budynki, zerwane drogi, połamane drzewa.

Lepiej zamknąć oczy i nie patrzeć. Ale patrzeć musisz, czekając na dachu na ewakuację albo – gdy masz więcej szczęścia, bo los rzucił cię w inną część Polski – scrollując Facebooka, żeby upewnić się, że na tym dachu nie utknęła twoja babcia. Gdy nie patrzysz, do głosu dochodzą inne zmysły. Bo w rzeczywistości powódź to również zapach. A on zupełnie inaczej działa na wyobraźnię. Powódź pachnie wakacjami. Tymi nad jeziorem albo pod żaglami lub na kajakach.

Otwierasz oczy i wiesz już, że to nie woda tak pachnie, tylko szlam. Poza tym wakacje już się skończyły, turyści wyjechali z Kłodzka, Lądka-Zdroju, Stronia Śląskiego. I pewnie chcieliby wrócić za rok, tyle że nie będzie za bardzo do czego.

Noe

Natura nie ma względu na świętości. Nawet w Krainie Pana Boga, jak niegdyś nazywano ziemię kłodzką. Z mnóstwem kapliczek i maryjnych sanktuariów była wyspą katolicyzmu na protestanckim oceanie.

No właśnie. Znowu ta woda. Niszczy kościoły, zmywa przydrożne figury i krzyże. Zabiera to, co najświętsze, wdzierając się do mieszkań, kościołów domowych, jak pandemia pomogła nam je nazwać. Zabiera życie, chociaż jest przecież od tego, żeby to życie dawać.

Kłodzki kościół franciszkanów ma z wielką wodą trudną relację. W 1783 roku, gdy minęło ledwo sto lat od jego powstania, zalała go Nysa Kłodzka. Wrześniowa powódź jest czwartą w historii. Rzeka jak żołnierz na karabinie zaznacza na ścianach kolejne zwycięstwa. Stąd wiadomo, że tym razem poziom wody nie był najwyższy. Ale i tak środek kościoła wygląda, jakby ktoś potrząsnął nim kilka razy. I to wcale nie jest gra wyobraźni. Na ścianach ostały się tylko dwa ołtarze. Jeden z obrazem św. Franciszka otrzymującego stygmaty. To nawet ma sens, skoro naśladowcy Biedaczyny mieli za dwa dni świętować 800. rocznicę tego wydarzenia. Znaki w życiu są potrzebne, a ten może dawać nadzieję. W poszukiwaniu ich można się jednak zagubić. W drugim z ołtarzy stoi figura Nepomucena. I można pomyśleć, że to falsyfikat, skoro zadbał tylko o siebie, a przecież jest od tego, żeby chronić przed powodzią.

Znakom podczas powodzi lepiej za bardzo nie ufać. Chociaż gdybyś zobaczył tęczę, która dziś nie wiadomo, co oznacza, mógłbyś pomyśleć, że Bóg chce zawrzeć z tobą przymierze. Ale tęczy nie ma i sam nie wiesz, co o tym myśleć.

Abraham

Te znaki prawdziwe, niegdyś drogowe, leżą pogięte, w dziwnych pozycjach. Wskazują na przykład przejście dla pieszych, którego tu nigdy nie było i długo nie będzie, bo wpierw trzeba będzie zasypać kilkumetrową dziurę. A takich dziur jest tu zbyt dużo, aby ktoś zdążył je wszystkie policzyć. A nawet jeśli jakieś znaki pozostały na swoim miejscu, to kierują do miejsc, do których dojechać się nie da. Jak ten, który pokazuje, że na rondzie w Stroniu musisz zjechać na pierwszym zjeździe, żeby dotrzeć do Bolesławowa. Jednej z tych wsi, które zostały odcięte od świata.

Prawdopodobnie ten prawdziwy Nepomucen zamieszkał w Lądku-Zdroju na XVI-wiecznym moście. Ktoś kiedyś nazwał przepływającą pod nim rzekę Białą Lądecką. Dziwna sprawa, bo gołym okiem widać, że kolor ma raczej brunatny, a białe są tylko bałwany spiętrzonych fal.

Lądecki Nepomucen był bardziej solidarny z ludźmi. Nie uchronił przed powodzią, więc nie myślał się ewakuować i podzielił los tych, którzy utonęli. To mógł być zły znak, bo przecież ludzie mieli prawo oczekiwać, że podobnie jak Abraham będzie walczył w tej Bogu ducha winnej krainie o dziesięciu sprawiedliwych. Ale on zachował się jak Chrystus, którego krzyż trzymał w rękach. Wiedział, że jedynym ratunkiem na cierpienie niewinnych jest współcierpieć wraz z nimi.

Zachariasz

Powódź to także dźwięk. Huk za oknem, który panią Danutę z Lądka przyprawia o strach, jakiego nigdy wcześniej nie czuła. Szum, który budzi księdza Krzysztofa, mógłby wydawać się przyjemny, gdyby nie obwieszczał spływającej z gór wody. Nawet popowodziowy świat ma swoją własną melodię. Helikoptery, syreny, agregaty. Buczenie pomp odprowadzających wodę z piwnicy niesie ukojenie, ale też nie daje spać w nocy. Jednak sen z powiek spędza nie tylko hałas.

W mieście pojawiają się szabrownicy. Gdy jedna z mieszkanek donosi o tym, w urzędzie słyszy, że wszystko jest pod kontrolą. Ona już jednak za długo trzymała emocje na wodzy. Traci przytomność. Budzi się w szpitalu. Z ust nie potrafi wydobyć żadnego dźwięku. Zaniemówiła. Robi w tej historii za Zachariasza, ale to przecież urzędnicy okazują swój brak wiary.

Ktoś w końcu przychodzi po rozum do głowy i na rogatkach miasta stają żołnierze WOT. „Mam rodzinę na Polnej, jestem dziennikarzem, przyjechałem z darami”, wystarczy powiedzieć i jedziesz dalej, uściskać bliskich, zebrać materiał, nakarmić potrzebujących. Albo wyciągasz maczetę z bagażnika i idziesz ograbić to, czego woda nie zabrała. Choćby to były wiadra lub worek węgla. Albo telewizor, który wisi na ścianie obok zegara. Tym drugim nie warto się interesować, zepsuł się i stanął na wpół do siódmej, nie wiadomo, czy rano, czy wieczorem. Ale telewizor być może działa, potem to sprawdzisz, bo w gniazdku brakuje prądu. Nawet pukać nie musisz, bo gościnna rzeka wyrwała drzwi z zawiasami, odsłaniając całkiem przytulnie urządzone mieszkanie.

Piłat

Brunatnej wody nie można pić. Na szczęście Polacy, jak to mają w zwyczaju, biorą się do roboty. Na południe kraju, teren mylnie przez wielu nazywany Kotliną Kłodzką, bo Lądek i Stronie leżą już w górach, a nie w kotlinie, dociera coraz więcej produktów.

Ludziom jednak oprócz jedzenia i wody brakuje nadziei. Niektórzy jakby zapomnieli, że dostali władzę z góry, a władza to służba. Nie wszystkim chce się służyć, więc umywają ręce.

Ludzie potrzebują się wygadać i nawet mają komu. Jedna ze stacji nagrywa zrozpaczonego mężczyznę. Wywiad wyszedł całkiem zgrabnie. Zabrakło jedynie pytania, dlaczego płacze. Oczami wyobraźni, tak potrzebnej w tej krainie, widzisz, jak operator z reporterem przybijają sobie po wszystkim piątkę, „To będzie się klikać”, mówią. I pewnie się klika, a ludzie z całej Polski już wiedzą, że trzeba pomóc tym z Lądka, Stronia czy Kłodzka. Nie wiedzą tylko, że w Krosnowicach, Trzebiaszowicach, Żelaźnie, Kletnie, Ołdrzychowicach, Gierałtowie ludzie tak samo płaczą. Dziesięć domów zniszczonych na wsi nie jest godne nawet paska w telewizji.

Chyba że mieszka tam twoja mama, babcia, wujek. Wtedy scrollujesz i czekasz, aż deszcz przestanie padać, woda opadnie, drogi staną się przejezdne. I zabierzesz ich do siebie.

Hiob

Tragedii jest tu więcej. Jak u Hioba chodzą parami. Starsza kobieta ledwo co oswoiła się z wiadomością, że ma raka, a teraz musi pogodzić się z tym, że straciła dom, który tak kochała. Dziewczyna w ósmym miesiącu ciąży pożegnała się ze świeżo wyremontowanym mieszkaniem, wsiadła w samochód i rozbiła się tuż za miastem. Mimo wszystko ma szczęście, bo drugi raz z rzędu uniknęła śmierci.

Łatwo powiedzieć, że skoro dał, to niech zabiera, gdy wiesz, że tamta historia była zmyślona. A tu jest przecież prawdziwe życie. Życie, które do tej pory kręciło się wokół tego, czy lepiej pójść do pracy w czeskiej Skodzie, czy może założyć własną działalność i stworzyć agroturystykę. A może jak pan Maciej otworzyć lodziarnię i sprzedawać craftowe lody. Tylko starsi pamiętają, że były tu kiedyś huta, kamieniołomy i tartak. Dzisiaj prawdziwą pracę w Stroniu dają turyści. A pan Maciej martwi się, że bez turystów interes nie przetrwa.

Bo ta kraina jest pełna zmartwień. Wielu martwiło się, że zapora na Morawce pęknie. Zapora pękła, a świat, który do tej pory znali, poszedł w zapomnienie. Pani Lidka martwi się, że każą jej opuścić mieszkanie, bo a nuż podmyło fundamenty. Nie martwiła się samą wielką wodą, bo zdążyła się ewakuować. Za to jej pies był bardzo niespokojny. Skamlał, chodził z kąta w kąt, w końcu musiała go przywiązać. Też się martwił.

Pan Darek martwił się, gdzie podziała się jego teściowa, która przy ewakuacji złamała biodro. Odnalazła się po kilku dniach w szpitalu, ale w swoim zmartwieniu nie był sam. Scrollując internet, na pewno natknąłeś się na informację, że ponad 100 osób wciąż się nie odnalazło.

W Lądku też się martwią. Pan Marcin martwi się, że przepadł cały jego dobytek. Na szczęście nie stracił mieszkania – żył na wynajmie, ale martwi się, że nie otrzyma ani grosza z zapomogi dla powodzian. Pani Ania martwi się, jak zapłaci rachunki, gdy licznik napędzany osuszaczem będzie nabijał kolejne kilowatogodziny. Pracy już nie ma. Jeszcze przed kilkoma dniami nic nie zapowiadało, że pewna posada w Funduszu Wczasów Pracowniczych straci sens. Bo szlam nie pachnie, tylko cuchnie. Na ziemi kłodzkiej przestało pachnieć wakacjami.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Kamil Gąszowski Kamil Gąszowski