Czasem człowiek słyszy to, co chce usłyszeć, wystarczy zbieżność sylab, pozorne podobieństwo...
To była bardzo poważna uroczystość, odbywała się w poważnym muzeum i poważni ludzie odbierali poważne nagrody. Dwie bardzo utalentowane śpiewaczki otwarły galę, wykonując repertuar ludowy białymi głosami. Zaraz po nich weszła na scenę równie – jak się później okazało – utalentowana prezenterka, która poprowadziła uroczystość. – Hello, kochani! – rozpoczęła, i to był moment dla mnie dość osobliwy, bo zdało mi się, że się przesłyszałem, to „»helou«, kochani” zupełnie mi nie pasowało ani do powagi nagrody, ani do powagi nagradzanych, ani do muzeum. Kilkanaście sekund później zrozumiałem swój błąd, rozpoczynając bowiem powitanie ważnych gości, Aneta Legierska nie powiedziała po angielsku: „Cześć, kochani!”, tylko „Helokani”, a że akustyka niewielkiej sali do najlepszych nie należała, to można było źle usłyszeć. Tak właśnie nazywa się styl śpiewania, w którym wokalistki wprowadziły zgromadzonych w nastrój cieszyńskiej ziemi. Nie ja jeden źle zrozumiałem to oryginalne, bądź co bądź, dla polszczyzny słowo, przytrafiło się to również słynnemu wokaliście Davidowi Bowie, który za socjalizmu jechał przez Polskę pociągiem, wysiadł w Warszawie i zakupił kilka płyt winylowych, w tym zespołu Śląsk (myśląc zapewne, że to taka bardzo „lokalna” muzyka). Ponoć żonie wyznał po powrocie, że jeszcze nigdy aż tak się nie bał (w sumie z okien pociągu widać było wciąż jeszcze niezagojone ślady wojny), a i socjalistyczny koloryt warszawskich dworców niekoniecznie nastrajał optymistycznie. W 1976 roku nagrał „Warszawę”, a w niej nieustannie przewijający się motyw, w którym można dosłyszeć melodię „Helo, Helo, Helenko! Jakoż ci się pasie? Mnie się dobrze pasie. Ciebie nie wiem jako. Boś jest tak daleko”. No właśnie… „Helokanie” to tytuł jednej z pieśni Śląska na tamtej płycie. Helokanie, czyli śpiewne nawoływanie w górach, rodzaj pasterskiej przyśpiewki. Bowie nadał chóralnym partiom swojego utworu tak dramatyczny wydźwięk, że słucha się tego z dreszczem, po czasie zaś wyznał w wywiadzie dla gazety „Tylko Rock”, że próbował wyrazić w nim uczucia, jakie towarzyszą ludziom, gdy pragną wolności, czują jej zapach, leżąc w trawie, ale nie mogą po nią sięgnąć.
Tak mi się ta historia anegdotycznie przypomina; Anecie zaraz po zakończeniu oficjalnej części powiedziałem o swoim błędzie. Żartując oczywiście z tego, że czasem człowiek słyszy to, co chce usłyszeć, wystarczy zbieżność sylab, pozorne podobieństwo, nastawienie, przyzwyczajenie. Nie dodałem wówczas, że to zupełnie jak z naszymi mediami, politykami, osobami publicznymi i opiniotwórczymi, które – zakładając, że „po Kościele” to już niczego dobrego spodziewać się nie można oraz że „od Kościoła” to się trzeba trzymać z daleka i najlepiej trzymać od niego z daleka wszystkich – jak zaklęte milczą albo powtarzają mantrę, że pomoc dla powodzian idzie zewsząd poza Kościołem – a jeśli już z niego idzie, to raczej tego nagłaśniać nie należy. Aż się chce helokać, napisałbym, ale że helokać nie potrafię, nie napiszę. A i samo helokanie jest w rzeczywistości przecież śpiewnym nawoływaniem raczej niż wołaniem na puszczy.
ks. Adam Pawlaszczyk Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, wicedyrektor Instytutu Gość Media. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. W latach 1998-2005 pracował w duszpasterstwie parafialnym, po czym podjął posługę w Sądzie Metropolitalnym w Katowicach. W latach 2012-2014 był kanclerzem Kurii Metropolitalnej w Katowicach. Od 1.02.2014 r. pełnił funkcję oficjała Sądu Metropolitalnego. W 2010 r. obronił pracę doktorską na Wydziale Prawa Kanonicznego UKSW w Warszawie i uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych w zakresie prawa kanonicznego.