W obronie "ustawy Kamilka"

"Lex Kamilek" nie sprawi, że dzieci przestaną być ofiarami przemocy. Może jednak zwiększyć społeczną świadomość problemu. Może uruchomi dyskusję nie tylko o agresji fizycznej, ale także przemocy symbolicznej wobec dzieci.

W ostatnich dniach przez katolicki internet przetoczyła się, po raz kolejny zresztą, dyskusja o „cudzie nad Wisłą” i miejscu narodu w porządku wiary. Korciło mnie, żeby wziąć w niej udział, ale obserwując emocje wokół tego sporu, zdecydowałem się odpuścić. Przed tygodniem pisałem o kibolskiej kulturze orania, a niestety trudno nie odnieść wrażenia, że katolicy w sporach wewnątrzreligijnych potrafią wejść na wyżyny nienawiści. Nie ma w tym pewnie nic dziwnego – w końcu to właśnie wojny domowe zwykle bywają najbardziej krwawe.

Co więcej, może być i tak, że słowa oraz ich rozumienie będą nas dzielić i nie ma się nawet co łudzić, że jesteśmy w stanie kogokolwiek przekonać do naszych racji (choć jeśli tak jest, wrzucam solidny głaz do swojego publicystycznego ogródka). Na szczęście w życiu ważniejsze od słów są czyny, a tu wbrew pozorom często łatwiej jest się nam katolikom (i nie tylko) zgodzić. Refleksja ta stanowi bardzo poważne pytanie do wszystkich mediów, w tym zwłaszcza katolickich – w jaki sposób w ogóle prowadzić debatę, aby ta nie polaryzowała, nie dzieliła i nie budowała murów nienawiści.

Przyjdzie pewnie czas, żeby się z tym tematem zmierzyć, dziś jednak chciałbym pociągnąć wątek swoistego „napięcia” między słowami i czynami. W sukurs przyszedł mi publicysta Łukasz Warzecha, który często dotyka ważnych spraw, a jednocześnie patrzy na nie z radykalnie odmiennej od mojej perspektywy i z którym niemal nigdy się nie zgadzam. W ostatnich dniach Warzecha wziął na celownik ustawę zwaną „lex Kamilek”, oceniając jako absurdalne przepisy umieszczone w tym akcie prawnym. Wśród nich są choćby obowiązek weryfikacji pokrewieństwa dorosłego i dziecka meldujących się w hotelu albo konieczność przedstawienia przez obcokrajowców chcących pracować z dziećmi stosownych potwierdzeń, że nie mają na koncie przestępstw przeciwko nieletnim. Warzecha piętnuje też koniecznośc tworzenia specjalnych regulaminów wewnętrznych, które jego zdaniem nie tylko są zbędne, co kompletnie bezsensowne, gdyż ustawa nie przewiduje metod kontroli czy systemu sankcji za ich naruszenie.

Warzecha na bardzo podstawowym poziomie ma 100 procent racji. Przepisy ustawy, a więc słowa, same z siebie nie zmienią rzeczywistości. Wiara, że da się zadekretować sposób, w jaki ludzie będą się zachowywać, jest naiwna. Tym bardziej, że takie stosunkowo luźne regulacje bardzo łatwo obejść, jeśli ktoś tylko będzie chciał. Sęk w tym, że problem przemocy wobec dzieci realnie istnieje i to na różnych poziomach – od przemocy bezpośredniej, fizycznej, po przemoc emocjonalną, a nawet symboliczną. Nie twierdzę, że wszystkie dzieci w Polsce są ofiarami przemocy fizycznej (choć niestety nie jest to wcale taka mała grupa), ale nasza kultura potrafi być wobec dzieci okrutna. Pisałem już kiedyś o przemyśle antydziecięcej pogardy, zaszytej w tych wszystkich „bombelkach”, „kaszojadach”, „gówniakach”, „dzieciarniach”, „pięćsetplusach”, etc. 

Niestety, postulowany przez Warzechę w wielu sytuacjach „zdrowy rozsądek” niekoniecznie jest dobrą odpowiedzią na ten problem. Jestem absolutnie przekonany, że gdyby nie społeczne kampanie dotyczące klapsów, kary cielesne byłyby wciąż podstawowym elementem wychowania, a na szczęście przestają nim być. Działania podejmowane w sferze publicznej, a prawo z definicji do nich należy, mają bowiem nie tylko funkcję „regulacyjno-sankcyjną”, ale także, a może przede wszystkim – wychowawczą. Mają zmieniać naszą wrażliwość, pomagać nam w przemianie naszego myślenia. W tym duchu odczytuję właśnie „lex Kamilek”. Ta ustawa nie sprawi, że dzieci przestaną być ofiarami przemocy. Może jednak zwiększyć społeczną świadomość problemu. Może uruchomi dyskusję nie tylko o agresji fizycznej, ale także przemocy symbolicznej wobec dzieci.

Przed tygodniem w jednej z górskich, bardzo tradycyjnych parafii proboszcz w ramach ogłoszeń mówił o parafialnych standardach ochrony dzieci. Wspólnota wybrała jedną osobę godną zaufania, której można zgłaszać przypadki złego traktowania najmłodszych. Promocja donosicielstwa? Żadną miarą! Po prostu realna odpowiedzialność lokalnej wspólnoty za los jej najsłabszych członków. Jestem przekonany, że gdyby nie „lex Kamilek”, sprawy pozostawionoby „zdrowemu rozsądkowi”.  Czyli w domyśle – nic by się nie zmieniło. 

Struktury są bowiem, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, bardzo ważne – ułatwiają nam podejmowanie działań i zwiększają ich skuteczność. Inaczej nie wprowadzalibyśmy choćby rutynowych procedur, które jednak nieraz ratują życie. Jeśli zatem mamy już się spierać o słowa, niech to będą słowa, które mają przełożenie na nasze czyny. Inaczej bowiem zakopiemy się w bezproduktywnych sporach o rację.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.