Moje pierwsze spotkanie z „wielką literaturą” miało miejsce za sprawą Jana Parandowskiego, a mianowicie jego „Alchemii słowa”, książki, którą przeczytałem w bardzo wczesnej młodości, dzieciństwie właściwie, ba – za komuny to jeszcze nawet było – bo nagrodziła mnie nią redakcja ogólnopolskiego pisma harcerskiego, więc nie przeczytać nie wypadało.
Nie było to zresztą specjalnie uciążliwe, słynny eseista rozpoczął bowiem swoją książkę o słowie z takim rozmachem, że... wiadomo: najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie już tylko narasta. Przynajmniej ja tak to odbierałem. „Słowo jest wielką tajemnicą. Wszystkie religie widziały w nim dar boży, ofiarowany człowiekowi razem z pierwszym dniem życia, i miał to być od razu pełny język o całkowitej skali dźwięków, form i reguł”, rozpoczął „Alchemię” Parandowski. I dodał: „Szły spory między narodami, który z nich jest dziedzicem pierwszej mowy ludzkiej, każdy dowodził własnych praw, nieraz uciekano się do naiwnych doświadczeń, jakich przykład dał Herodot w opowieści o dzieciach wychowanych z dala od ludzi mówiących. (...) Słowem opanował człowiek przestrzeń i czas”. No cóż, nastoletni ja, nie rozumiejąc do końca logiki autora, wiedziałem jedno: „słowo” (z małej pisane litery) to coś absolutnie pierwszorzędnego, ponadczasowego; coś, co ludzi stawia w jakiejś uprzywilejowanej sytuacji konstytuowania i pogłębiania międzyosobowych relacji, uczenia się od siebie nawzajem, tworzenia kultury trwałej. Gdyby to było dzisiaj, zapewne nie sięgnąłbym w tym wieku po wydrukowaną treść, książkę uznałbym za grubą, a i zapewne co bardziej oświecony minister szkolnictwa własnym ciałem zasłaniałby mnie przed możliwą traumą, jakiej mógłbym doświadczyć w kontakcie z tak nienowoczesnymi i nienowocześnie napisanymi treściami (zapewne dlatego każde majstrowanie przy kanonie lektur mnie tak osobiście dotyka, bo widzę w nim bardziej metodę socjalistyczną tworzenia oddanych, ale niekoniecznie oczytanych poddanych).
Wracam do tamtych lat, myślę o literaturze, jak wiele jej zawdzięczam, skrzypiący i pachnący papier książek wciąż mnie przekonuje bardziej od satynowego ekranu czytnika i... wdzięczny jestem ostatnim papieżom za to, że tematykę kanonu literatury pięknej włączali w (szeroko rozumiany) kanon swojego nauczania. Franciszek podpisał ostatnio list „O roli literatury w formacji”, o którym w bieżącym numerze „Gościa” pisze Szymon Babuchowski („Słuchanie czyjegoś głosu”, s. 58-59). Zdaniem papieża, „dla wierzącego, który szczerze pragnie wejść w dialog z kulturą swoich czasów lub po prostu z życiem konkretnych ludzi, literatura staje się niezbędna”. Trudno się nie zgodzić. Święty Paweł na Areopagu zdaje się też dobrym przykładem, choć osobiście mam poważne wątpliwości, czy aby nie nadeszły już czasy, w których Areopag znaczy coś zupełnie innego niż w starożytności, bo zasiadający (w) na nim sami nie do końca rozumieją, jak wielką wagę ma słowo. I czy to nie są czasy, w których postulat, żeby „odpowiednie dać rzeczy słowo”, też można wrzucić do lamusa... Tylko wtedy w zamian ludziom nie można już zaoferować nic wartościowego.
ks. Adam Pawlaszczyk Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, wicedyrektor Instytutu Gość Media. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. W latach 1998-2005 pracował w duszpasterstwie parafialnym, po czym podjął posługę w Sądzie Metropolitalnym w Katowicach. W latach 2012-2014 był kanclerzem Kurii Metropolitalnej w Katowicach. Od 1.02.2014 r. pełnił funkcję oficjała Sądu Metropolitalnego. W 2010 r. obronił pracę doktorską na Wydziale Prawa Kanonicznego UKSW w Warszawie i uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych w zakresie prawa kanonicznego.