48 lat czekaliśmy na ten finał. Ale już przed meczem było wiadomo, że starcie z Francuzami w Paryżu będzie piekielnie trudnym wyzwaniem.
Chociaż od wielu, wielu lat w światowej siatkówce mężczyzn jesteśmy w ścisłej elicie, mamy na koncie kilka mistrzostw świata, wiele medali na światowych i europejskich czempionatach i regularnie tryumfujemy w Lidze Światowej, przez niemal pół wieku nie mieliśmy żadnego medalu olimpijskiego w siatkówce. Co więcej od 1980 r. nie graliśmy w półfinale, a regularne odpadanie z turnieju olimpijskiego na etapie ćwierćfinałowym sprawiło, że w świecie siatkówki mówiło się wręcz o klątwie ćwierćfinału. Do tego na igrzyska w Paryżu nie jechaliśmy w szczytowej formie. Wydawało się, że fala najwyższej formy odpłynęła gdzieś dalej, opuszczając drużynę Biało-Czerwonych.
Ale nawet nie będąca w najwyższej dyspozycji reprezentacja Polski jest drużyną na takim poziomie, że marzenia o medalu mistrzowskiej imprezy są bardziej realne, niż nadzieje na wyjście z grupy na analogicznej imprezie piłkarskiej. A skoro o grupie mowa, czekała nas tam niełatwa przeprawa. Bo o ile wygrana 3:0 z Egiptem była raczej formalnością, o tyle już mecze z Brazylią i Włochami były wyzwaniem poważnym, bo to rywale z wysokiej półki. Brazylijczyków pokonaliśmy po nerwowym tie-breaku, ale już Włosi okazali się zdecydowanie za mocnym rywalem i wygrali z Biało-Czerwonymi 3:1.
Pomimo porażki w ostatnim meczu, zapewniliśmy sobie awans do ćwierćfinału. Tego przeklętego ćwierćfinału, z którym nie mogliśmy sobie poradzić od pięciu igrzysk, ponad który wznieśliśmy się po raz ostatni 44 lata temu. I w tym pierwszym meczu, w którym porażka równała się z odpadnięciem, naszym rywalem miała być Słowenia, której gra ewidentnie w ostatnim czasie nam nie leżała. A jednak, to drużyna, której kapitanem jest Bartosz Kurek była zdecydowanie lepsza. 3:1 dla Polski i okropne fatum wreszcie zostało przełamane!
Na kolejnym etapie czekali na nas Amerykanie, którzy w ćwierćfinale wyeliminowali Brazylijczyków. Jeśli ktoś spodziewał się łatwego meczu, to mocno się przeliczył. Ale cóż to było za widowisko! Po pierwszym wygranym secie przyszła konieczność uznania wyższości drużyny zza Atlantyku. W trzeciej odsłonie zostaliśmy wręcz wgnieceni w parkiet i kiedy w czwartej partii przy perfekcyjnej grze Amerykanów i ich prowadzeniu 20:18 wydawało się, że upragniony finał jest już poza naszym zasięgiem, Polacy odżyli niczym feniks, niesieni pragnieniem walki o olimpijski czempionat, a w krótszej perspektywie ostrymi, acz mobilizującymi słowami Tomka Fornala, który w mocno eufemistycznej parafrazie wezwał kolegów do spuszczenia rywalom łomotu. Po odrobieniu strat i zwycięstwie 25:23 tie-break już od początku do końca przebiegał pod nasze dyktando i po wygranej w czwartej piłce meczowej znaleźliśmy się w olimpijskim raju.
Wieczorem tego samego dnia, w drugim półfinale, broniący złota i tytułu mistrzów gospodarze zdeklasowali Włochów 3:0. Wiedzieliśmy już wtedy, że finał będzie piekielnie trudny: raz, że rywalem będzie perfekcyjnie grająca Francja, a dwa, że niemal cała widownia będzie niosła naszych rywali.
Finałowe zderzenie ze ścianą
Te obawy nie okazały się bezpodstawne. Francja już od pierwszej piłki pokazała, że chce wygrać przed własną publicznością. Gospodarze szybko przeszli z gry „punkt za punkt” na trzypunktowe prowadzenie 8:5. My nie potrafiliśmy odrobić strat przy własnej zagrywce, Trójkolorowi natomiast co jakiś czas dokładali kolejne punkty: w połowie seta dystans wynosił już 5 punktów (11:16). Nie pomogła przerwa na żądanie Grbica – po powrocie na parkiet Fornal zaserwował w siatkę i Francuzi mieli już 6 punktów przewagi. I chociaż były jeszcze w tej odsłonie meczu piękne chwile, jak choćby as serwisowy Hubera, to gospodarze niesieni falą oszałamiającego dopingu dowieźli przewagę do końca, wygrywając seta 25:19.
W drugim secie walka była bardziej zacięta. Po zablokowaniu N’Gapetha prowadziliśmy nawet 6:4 i praktycznie do 12 punktu to my prowadziliśmy z Francuzami. Jednak krótko potem stało się coś, co zmroziło serca polskich kibiców: dwa, skuteczne, pojedyncze bloki Bizarda pozwoliły Francuzom wyjść na prowadzenie i chociaż odzyskaliśmy jeszcze przewagę nad obrońcami olimpijskiego złota, to ostatnia prosta tej partii meczu nie należała do nas. Pięć kolejnych piłek padło łupem Francuzów i drugiego seta, podobnie jak pierwszego, przegraliśmy wyraźnie – tym razem 20:25.
Bohaterem Trójkolorowych był Patry, który na 13 ataków 10 razy zdobywał punkty.
Niesamowity pościg Leona nie wystarczył
Trzeci set to było klasyczne „być albo nie być”. Francuzom wychodziło (choć właściwie wchodziło) absolutnie wszystko, a przede wszystkim fenomenalnie grali w zagrywce. Choć na początku uwierzyliśmy, że ten mecz jest jeszcze do wygrania, szczególnie po fantastycznym ataku Leona i asie serwisowym Kurka na 3:2. Graliśmy cios za cios, ale to Francuzi przeskoczyli na prowadzenie. Nie było to jednak prowadzenie wysokie. Podobnie jak w poprzedniej partii do 18 punktu odrabialiśmy straty i na tym etapie był remis. Niestety, Trójkolorowi nie tylko grali perfekcyjnie, ale mieli też żelazną determinację. Na siedem kolejnych piłek wygrali sześć. Było już 24:19 i gospodarze mieli pięć kolejnych piłek setowych. Z racjonalnego punktu widzenia ten mecz był już przegrany. Jednak wtedy w pole zagrywki wszedł Wilfredo Leon. Co on musiał wtedy czuć, stojąc twarzą w twarz nie tylko z rywalami na boisku, ale też tysiącami świętujących już francuskich kibiców! A jednak, pomimo tej gigantycznej presji, przy jego zagrywce obroniliśmy cztery kolejne piłki! Niestety przy stanie 23:24, piąty serwis nie trafił w pole gry. Francuzi w euforycznym szale zaczęli świętować obronę tytułu i złote medale olimpijskie. Serca Biało-Czerwonych rozdarł ból przegranego starcia o najważniejsze trofeum sportowe świata.
I chociaż dziś również nasze, kibicowskie serca mogą być nieco smutne, to obok tego smutku są też ogromne pokłady szczęścia, ogromna wdzięczność dla naszych siatkarzy i duma z tego, jak piękny turniej zagrała nasza reprezentacja. Wdzięczność za fantastyczne igrzyska, jakich nie mieliśmy okazji przeżyć od niemal pół wieku. Bo chociaż to Trójkolorowi zdobywają złote medale, to Polska wywalczyła srebro i jest wicemistrzem olimpijskim w siatkówce. To sukces, którego Kurkowi i spółce mogą zazdrościć pokolenia świetnych przecież polskich siatkarzy.
I każdy, kto obserwuje to, co dzieje się w światowej siatkówce na przestrzeni ostatnich dwóch dekad wie, że niewielu jest na świecie sportowców, którzy zasłużyli na olimpijski medal tak, jak oni.
Tego, że to nie koniec polskich sukcesów w siatkówce, możemy być niemal pewni, o ile nie zmieni się w tej drużynie mentalność. Mentalność, którą widać jak na dłoni w wypowiedzi Bartosza Kurka tuż po zdobyciu olimpijskiego srebra:
"Nie chciałbym być niewdzięczny i nie doceniać tego, co właśnie osiągnęliśmy, ale wiadomo, że nie ma w nas teraz super euforii. I cieszę się, że nasi ludzie są tak skonstruowani, że mierzymy tylko jak najwyżej się da" - powiedział kapitan Biało-Czerwonych.
A Francja? Trzeba dziś schylić przed nimi głowy: gospodarze zagrali fenomenalny turniej, praktycznie niczym maszyny, prawie nie popełniając błędów. A dwa ostatnie zwycięstwa, gdy bez straty seta pokonali tak wyśmienite reprezentacje Włoch i Polski, mówią same za siebie. I nie jest to dla nich sukces przypadkowy, bo przecież obronili złoto sprzed trzech lat z Tokio! Czy można wyobrazić sobie równie piękną rywalizację w siatkówce na igrzyskach olimpijskich?
Polska-Francja 0:3 (19:25, 20:25, 23:25).
Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.