Rzeź Woli: Wanda Lurie przeżyła egzekucję, w której zamordowano jej dzieci

Wanda Felicja Lurie nazywana jest "Polską Niobe". 80 lat temu, 5 sierpnia 1944 roku, w trakcie Rzezi Woli podczas pacyfikacji Powstania Warszawskiego, będąc w 9 miesiącu ciąży, przeżyła własną egzekucję i zamordowanie 6- letniej córki i dwóch synków (3 i 11 lat).

1 sierpnia 1944 r. o godz. 15 na warszawskiej Woli rozpoczęły się walki. Do 5 sierpnia, 33-letnia Wanda Lurie wraz z trojgiem dzieci - 11-letnim Lechem 6-letnią Ludmiłą i 3-letnim Wiesławem - ukrywali się w piwnicy domu przy ul. Działdowskiej 18. "O godz. 11.00 rano wpadli Ukraińcy wraz z SS-manami [i] kazali wszystkim - mężczyznom, kobietom i dzieciom - opuścić mieszkania i piwnice" - czytamy w zeznaniu Wandy Lurie złożonym 13 kwietnia 1945 r. dostępnym na stronie www.zapisyterroru.pl, Instytutu Solidarności i Męstwa im. Rotmistrza Witolda Pileckiego.

"Całą grupę z naszego domu skierowano pod fabrykę Ursus przy ul. Wolskiej (było nas ok. 150 osób, listę nazwisk, które pamiętam, podałam w załączniku)" - relacjonowała Lurie.

"Zatrzymano nas przed bramą fabryki [i] podzielono na niewielkie grupy, ustawiając czwórkami, przy czym nie brano pod uwagę ani płci, ani wieku. Mnie ustawiono razem z dziećmi. Potem kazano nam iść w głąb podwórza fabryki. Idąc, widziałam stosy zabitych mężczyzn, kobiet i dzieci. [Kiedy] zbliżaliśmy się do miejsca egzekucji, Ukraińcy pod dowództwem oficera SS oddawali do każdego [z nas] poszczególnie strzał z pistoletu w tył czaszki. Strzelali z tak bliskiej odległości, że czuło się rewolwer na szyi. Słyszałam bezustanne krzyki, jęki, wzywania pomocy, modlitwy itp." - mówiła.

"Wycofałam się wraz z dziećmi z jednej grupy do drugiej, chcąc jak najbardziej oddalić chwilę swojej śmierci. Było to możliwe na skutek pewnego zamieszania. O wydostaniu się poza teren fabryki nie było mowy, gdyż wszystkie wyjścia [były obstawione] wartami. Po rozstrzelaniu poszczególnej grupy oprawcy chodzili i dobijali rannych. Ręczyć mogę, że nikt na terenie tej fabryki nie był zabrany oficjalnie jako powstaniec" - zeznała Lurie 13 kwietnia 1945 roku.

"To było nie do odróżnienia, kto jest ludnością cywilną, bo nie wszyscy nosili opaski" - mówił prawie 30 lat później Krzysztofowi Kąkolewskiemu Heinz Reinefarth, generał SS, który nadzorował Rzeź Woli podczas Powstania Warszawskiego. "Kobiety też walczyły. Jedna kobieta, strzelec wyborowy, broniła sama jedna jakiegoś banku" - opowiadał.

"Widząc, co się dzieje, zaproponowałam Ukraińcowi, który mnie eskortował, aby ukrył mnie wraz z dziećmi za złoto i pieniądze, na co tenże przystał. Po zabraniu mi kosztowności, w chwili kiedy wycofywałam się ku wyjściu, dowódca zbrodniarzy, oficer SS (który poprzednio wziął część mojego okupu), kopnął mego syna Wiesława, krzycząc po niemiecku: 'Polski bandyta', i zastrzelił go na moich oczach. Następnie Ukrainiec strzelił do dwojga młodszych dzieci, które trzymałam za rękę jedno przed drugim, tak że oboje zginęli od jednej kuli. Mnie strzelono w kark. Upadłam na bok. Na skutek silnego krwotoku nie widziałam, co się dzieje, jakkolwiek słyszałam strzały i krzyki ludzi mordowanych po mnie. Egzekucja trwała do późnego wieczora. Mogę stwierdzić, że do chwili, kiedy jeszcze widziałam, zabito ok. 4000 [osób]" - relacjonowała Wanda Lurie.

"Czy mówi panu coś nazwisko Lurie?" - zapytał Kąkolewski Reinefartha, adwokata w Westerlandzie na wyspie Sylt. Nie mówiło

"Pani Lurie była w ciąży. Pańscy podkomendni zapędzili ją w grupie kilku tysięcy na podwórze fabryki na Woli wraz z trojgiem małych dzieci. Trzymając się za ręce podeszli do ściany. Dzieci zginęły od salwy, ona, ranna, wygrzebała się w nocy spod stosu trupów. Potem urodziła dziecko, które przeżyło w jej łonie śmierć rodzeństwa" - przypomniał Kąkolewski. Rozmowę opublikowano w książce "Co u pana słychać?" (1975) - zapisów spotkań Kąkolewskiego z niemieckimi zbrodniarzami wojennymi, którzy uniknęli kary za ludobójstwo i po wojnie zrobili karierę w RFN.

"5 i 6 sierpnia 1944 roku zdarzyły się różne rzeczy, o których ja nie wiedziałem" - mówił Reinefarth. "Przestępstwa wojenne zostały dokonane, to jest ustalone, ale ja to wiem z przewodu sądowego. Byli to ludzie Dirlewangera i Kamińskiego, którzy myśleli, że nadeszła godzina zemsty" - ocenił emerytowany generał SS. Nie poczuwał się do odpowiedzialności. "Żołnierze opowiadali: +Dzieci do nas strzelają, więc my strzelamy do dzieci+" - wspominał. "Ja potępiam te egzekucje nie od dziś, ale wtedy także. Dochodziły mnie meldunki i wtedy odwoływałem egzekucje, ale tylko wtedy, gdy dochodziły mnie meldunki" - wyjaśnił SS-man, który 30 lat wcześniej 5 listopada 1944 r. w wychodzącym w Poznaniu czasopiśmie "Ostdeutscher Beobachter" napisał: "Czy to żołnierz i SS-man, policjant i członek SD - wszyscy oni starali się o to, aby metropolia Polski, która nam, Niemcom przysporzyła w cią­gu setek lat tylu nieszczęść, została doszczętnie zburzona. Równocześnie zniszczyliśmy wroga, zadając mu straty w wysokości około ćwierć miliona ludzi".

"Wracając do mnie, to po [tym, jak zostałam] raniona, upadło na moje ciało czterech mężczyzn później rozstrzelanych, z czego jeden bardzo długo konał i kilkakrotnie go dobijano" - zeznała Wanda Lurie 13 kwietnia 1945 roku. "W ten sposób przeleżałam trzy dni. Egzekucji więcej nie było. Muszę zaznaczyć, że wówczas byłam w ostatnim miesiącu ciąży. Po nocach przychodzili Ukraińcy i rabowali [kosztowności] trupom. Ostatniej nocy zdjęto mi z ręki zegarek. To zadecydowało o tym, że gdy się oddalili, zrzuciłam z siebie trupy i poszłam do hal fabrycznych, do których dostałam się po drabinie przez wąskie okienko. O świcie, widząc, że nie ma wyjścia na ulicę, zeszłam z powrotem na podwórze, gdzie spotkałam niedobitą jak ja ob. Zofię Staworzyńską i 75-letniego staruszka. Wraz z nimi znalazłam wyjście przez furtkę na ul. Skierniewicką. Wyszłyśmy same, gdyż starzec, o którym wspomniałam, bał się" - relacjonowała.

36-letnia wówczas Zofia Staworzyńska swoje zeznanie złożyła 20 grudnia 1945 roku. "Weszłam razem z córką i dwojgiem dzieci, które się do mnie przyłączyły (Krysia Karczmarek, której rodziców nie było w domu, i Zygmunt Urlich, którego rodzice i 3-miesięczny braciszek zostali zastrzeleni przed samą bramą). Na podwórzu, już przy samej bramie, potykaliśmy się o gęsto leżące trupy, a wzdłuż ściany po lewej stronie oraz pod murem budynku fabrycznego na wprost leżały stosy trupów, jedne na drugich, w różnych pozycjach" - powiedziała.

"Za każdą osobą wyrzuconą na podwórze szedł SS-man i Ukrainiec, którzy strzelali z rewolweru w tył głowy. Zwróciłam się do Ukraińca, który głaskał moją córkę po lokach, z prośbą, by nas zwolnił. Ukrainiec ten zwrócił się z kolei do kolegi, powtarzając mu po polsku moją prośbę. Ten jednak nie zgodził się, odpowiadając mu, wskazał na nas: polnische banditen. Córka wówczas wzięła mnie za rękę i poszłyśmy w kierunku ściany. Kiedy doszłyśmy do ściany, strzelano kilka razy do nas. Pierwszy strzał trafił mnie w szyję. Upadłam i trafiono mnie wówczas jeszcze trzy razy: raz w rękę i dwa razy w okolice serca. Obok mnie upadła córka, posłyszałam wkrótce jeszcze jeden strzał, po którym już córka moja nie ruszyła się" - opisywała.

Alina Staworzyńska miała w chwili śmierci 11 lat.

"W przerwach między egzekucjami oraz przed wieczorem SS-mani i Ukraińcy chodzili po leżących, dobijając rannych (dobili tak moją córkę i osobę leżącą przede mną) oraz rabując biżuterię. Depcząc po mnie butami, złamali mi lewą rękę (tę, w którą byłam postrzelona) i prawy obojczyk oraz zdarli mi z palców pierścionek. Pod wieczór wszystko ucichło. Następnego dnia (niedziela) wstałam i, rozglądając się na wszystkie strony, obeszłam teren. Liczyłam trupy, które leżały na podwórzu. Było ich około sześciu tysięcy" - relacjonowała Zofia Staworzyńska.

Lurie przeleżała pośród trupów trzy dni - aż zorientowała się, że nadal żyje dziecko w jej łonie. Wstała. "Gdy przekraczała bramę fabryki była za kwadrans piąta. Do końca swojego życia nie zapomniała tej godziny, którą wówczas wskazywał zegar na pustej portierni +Ursusa+. Tylko jego tykanie ożywiało tamtą, śmiertelną ciszę" - napisał syn Wandy, Mścisław Lurie we wspomnieniach zatytułowanych "Polska Niobe" (2004).

Z zeznań Kazimierza Neca, złożonych przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Niemieckich (OKZBN) 15 listopada 1944 roku (protokół 506), wynika, że dosłownie trzy godziny później na podwórze "Ursusa" przybyły ekipy "Verbrennenkommando Warschau": "Cały dziedziniec fabryczny o wymiarach ca 50x50 m zasłany był trupami tak gęsto, że niemożliwe było przejść, nie depcząc ich. Wśród trupów była połowa kobiet z dziećmi, często niemowlętami. Wszystkie zwłoki nosiły ślady uprzedniego rabunku. Pozycja zwłok wskazywała na to, że ludzie ci byli mordowani pojedynczo, w szczególnie bestialski sposób. Po ułożeniu podkładu z drzewa stos podpaliliśmy. Przy układaniu stosu pracowało 50 ludzi około 6 godzin" - opisywał 26-letni wówczas Nec. "Ubiór i walizki wskazywały na to, że byli to uchodźcy" - ocenił.

"Na rogu Wolskiej ponownie schwytali mnie Ukraińcy i popędzili Wolską razem z innymi ludźmi. Po drodze oddzielano młodych mężczyzn i kobiety, kierując ich grupami do domu drugiego za ul. Płocką, przy ul. Wolskiej. Ja doszłam do kościoła na Woli, gdzie leżałam dwa dni w prowizorycznym szpitaliku urządzonym pod ołtarzem głównym. Po tym czasie w nocy żołnierze Wehrmachtu wywieźli mnie do Pruszkowa, skąd odesłano mnie do szpitala w Komorowie, [a] w końcu przewieziono do szpitala w Podkowie Leśnej, gdzie przebywałam aż do wyzdrowienia. Tam też urodziłam syna" - zeznała Wanda Lurie 13 kwietnia 1945 roku.

Trzy dni wcześniej była na terenie fabryki przy Wolskiej 55, chciała odnaleźć ciała swoich dzieci. "Dowiedziałam się, co następuje: 8 sierpnia o godz. 8.00 rano przyjechali Ukraińcy wraz z [innymi] mężczyznami po maszyny. Zobaczywszy trupy, rozpalili olbrzymie ognisko na środku podwórza i wrzucili do niego ciała. Po tym szczątki oblali benzyną i raz jeszcze spalili, a pozostałą garść popiołu zasypali. Mówiła mi o tym ob. Zbyszewska, której brat był zatrudniony przy paleniu tych trupów. Na terenie fabryki do tej pory są jeszcze kałuże krwi i resztki ubrań" - relacjonowała polska Niobe.

"Takich Wand było wiele. Zginęły wraz z dziećmi, z całymi rodzinami - i nadal są anonimowe. Trzeba im przywrócić imiona i nazwiska!" - powiedziała Iwonie Koniecznej z PAP (2019) Katarzyna Utracka, historyk z Muzeum Powstania Warszawskiego.

5 sierpnia 1944 r. do budynku przy Wolskiej 59 wpadło kilku żołnierzy niemieckich rzucając granaty do mieszkań i wołając, by mieszkańcy wychodzili. "Wyszłam prowadząc dwóch moich synków, Zygmunta lat 9 i Tadeusza lat 6" - zeznała 15 stycznia 1946 roku 26-letnia Janina Mamontowicz. "Żołnierze zapędzili naszą grupę pomiędzy mieszkaniem dozorczyni a trzepakiem otaczając ja dookoła, ograbili nas z kosztowności. Na środku podwórka ustawili karabin maszynowy, dali do nas salwę" - opowiadała. "Zobaczyłam, iż żołnierze chodzą pomiędzy zwłokami dobijając z pistoletu lub kolbą karabinu żyjących jeszcze, którzy poruszali się lub jęczeli. Syn mój Zygmunt musiał się poruszyć, ponieważ, już odchodząc od miejsca, gdzie leżeliśmy, żołnierz niemiecki strzelił mu dwa razy w skroń, po czym syn mój skonał" - mówiła. "Zaraz po odejściu żołnierzy podniosłam się razem z synem Tadeuszem, który także żył i nie był ranny. () W grupie ocalałych po egzekucji przeszłam na II piętro naszego domu nr 23 przy ul. Płockiej. Znajdowało się tam w pewnej łazience okno wychodzące na teren sąsiedniej posesji fabryki makaronów i cykorii, mieszczącej się przy ul. Wolskiej 60. Wyskoczyłam oknem pierwsza prosząc siostrę, by mi wyrzuciła dziecko. Jednakże siostra zdenerwowana przeżyciami wyskoczyła sama, a za nią Kołaczówna i Biernacki, zostawili mojego synka, który pomimo nawoływań wyskoczyć nie chciał i pozostał sam w płonącym domu" - relacjonowała Janina Mamontowicz.

6 sierpnia 1946 r. odbył się pogrzeb bezimiennych ofiar Powstania Warszawskiego z Woli i Ochoty. Na Cmentarzu Wolskim spoczęło ponad 12 ton szczątków (ok. 52 tys. osób).

Wanda Lurie zmarła 21 maja 1989 roku - miała 77 lat. W 2005 r. jej imieniem nazwano skwer na Woli. Dziesięć lat wcześniej 7 maja 1979 r. w Westerland umarł Heinz Reinefarth. W trakcie swego 75-letniego życia był m.in. posłem do parlamentu kraju związkowego Schleswig-Holstein (1958-67).

Paweł Tomczyk, Iwona L. Konieczna

 

« 1 »