Olimpijskie „intro” – studium upadku

Nie zamierzam dywagować nad tym, czy punktem odniesienia dla performensu transpłciowych „artystów” z otwarcia olimpiady w Paryżu była „Ostatnia wieczerza” da Vinciego, „Uczta bogów” van Bijlerta czy coś innego.

Próba aroganckiego wmawiania wszystkim, którzy czują się boleśnie dotknięci tym, co zobaczyli, że widzieli nie to, co widzieli, bo są niedouczeni, artystycznie niedokształceni i kulturalnie niewyrobieni, kryje w sobie tę samą hipokryzję, co próba przekonania wszystkich wokoło, że złodziej to nie złodziej, tylko uczciwy inaczej. Jeśli ktoś odpowiada za przygotowanie inscenizacji, którą oglądać będą miliony ludzi o różnej wrażliwości, różnych poglądach, przekonaniach religijnych i wartościach, to naturalnym wynikiem właściwego połączenia u niego zdrowego rozsądku, kultury osobistej i artystycznego wyczucia byłoby wykorzystanie symboliki i środków artystycznego wyrazu mających charakter jednoczący, a nie dzielący czy gorszący. Na tym polega tolerancja, nie zaś na bezmyślnym lub świadomym, a więc celowym i wyrachowanym domaganiu się uznania dla ideologicznych obsesji określonej grupy osób, która nie licząc się z nikim i z niczym poza sobą, znajduje coraz to nowe sposoby manifestowania swoich fiksacji i sprowadzania wszystkich nimi urażonych do poziomu nieuków lub różnych „fobów”.

Takie jednoczące przedstawienie artystyczne jest dziś możliwe. Wystarczy sięgnąć po to, co zawsze było przez ludzi intuicyjnie rozpoznawane jako wartość – niezależnie od poglądów, koloru skóry czy wyznania; po artystyczne środki ekspresji dobra i piękna. Gdy się od nich odcinamy, lub próbujemy nimi manipulować, wchodzimy na ścieżkę kiczu i brzydoty. Taką ścieżkę obrali twórcy olimpijskiego „intro” w jego sporej części. I wcale mnie to nie dziwi, bo upadek w świecie sztuki jest wynikiem rozkładu w świecie wartości. Jeśli człowiek stracił rozumienie własnej godności oraz tożsamości, zgubił kontakt z prawdą i przestał kierować się dobrem, traci wrażliwość na piękno, które jest ich pochodną. Wówczas wolność staje się samowolą, a prawo do swobodnej ekspresji wszystkiego, co się w głowie uroi, pałką do okładania tych, którzy ośmielą się zaprotestować. Oczywiście, działa to tylko w jedną stronę. Niech by tylko ktoś urażony spróbował oddać tym samym – zaraz dopadnie go paragraf o mowie nienawiści. Nie zamierzam namawiać do odpłacania pięknym za nadobne. Kiedy myślę o tym, co dzieje się w sercu Jezusa, gdy widzi tego rodzaju olimpijski „happening”, nie sądzę, aby było w nim oburzenie czy zgorszenie. Raczej smutek i litość dla tych, którzy „nie wiedzą, co czynią”. Bo to są zranieni, pogubieni i desperacko, często na ślepo poszukujący miłości ludzie – nasi bliźni. Wiem, że jako chrześcijanie możemy im ją dać i że właśnie tego od nas oczekuje Bóg. Wszak chrześcijańska miłość to najskuteczniejsza broń oraz lekarstwo na rany i obłęd tego świata.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Aleksander Bańka