Należałoby rozpocząć od cytatu: „Francjo, najstarsza córo Kościoła, co zrobiłaś ze swoim chrztem?”.
Albo w ogóle nie rozpoczynać i zamilknąć po fali komentarzy na temat ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich, z których większość zapewne, drogi Czytelniku, znasz. Zresztą sama ta uroczystość mogłaby zostać nazwana igrzyskami, wedle starożytnego postulatu „chleba i igrzysk!”. W tym najbardziej prymitywnym i odczłowieczonym stylu, rzecz jasna, w którym krew ma się lać z jednych ludzi, po to, by inni ludzie zaspokoili swoje najbardziej prymitywne żądze. Krew się co prawda nie lała, za to ideologia owszem, sport był zdecydowanie na którymś z kolei miejscu, o ile w ogóle dało się go zauważyć. Wszystko, ale to absolutnie wszystko – od paryskiej biblioteki (i – o zgrozo – tytułów francuskich dzieł, choć niekoniecznie arcydzieł) po Luwr, od Sekwany po triumfalny łuk – epatowało. Nawet Maria Antonina i jej obcięta głowa. Liberté, égalité, fraternité nie wystarczyły, namnożono im dodatkowych formuł, obok fraternité obowiązkowo pojawiło się „siostrzeństwo”, a całość zwieńczyła... wieczność, czyli éternité. Ona również epatowała, w tle mając... muzeum. I jak na muzeum przystało (co z tego, że to Luwr, muzeum to muzeum, czyli zbiór eksponatów), życia w tej „wieczności” było tyle, co w tych, co sobie mogą przyjść i pooglądać. Mnie to nawet ucieszyło! Chyba powinniśmy im podziękować, tym reżyserom komediodramatu z profanacją w tle, skoro puenta poszła w tym kierunku: można porzucić wszelkie tradycje i żyć bez reguł. „Bez religii” nawet – ten wątek przy płonącym fortepianie z Imagine Lennona w tle zapamiętam na długo (zdaje się, że nie tylko ja). Można ludziom proponować ten ideologiczny chłam, ale wmawianie im, że ten chłam ich nakarmi, jak chleb, o który oprócz igrzysk się dopominają, lub – co gorsza – uszczęśliwi, to jest zbrodnia. Dlaczego? Bo – jak całość tego wszystkiego – ostatecznie wylądują co najwyżej w muzeum. W roli eksponatu, którego nie wolno dotykać, bo się rozsypie, jako że życia w nim jak na lekarstwo. I nawet Céline Dion śpiewająca za Édith Piaf w „Hymnie do miłości”, że mogłaby zdradzić wszystko i wszystkich, gdyby jej ukochany tego zapragnął, nie oddała rzeczywistości dramatycznego „zdradzania” wszystkiego i wszystkich w imię dość wąsko rozumianej miłości i nie tylko miłości, bo również i wolności, i równości, a tym bardziej braterstwa. I to jest chyba clou – że tak z francuska podsumuję. Sedno tego, co się wydarzyło w Paryżu na początek olimpiady. Szlachetne idee, szczytne i nawet najwyższe zawsze ulegały defraudacji. Nie wolno nam jednak zapominać, że kończyło się to źle, nie tylko dla defraudujących. Przede wszystkim dla tych, którzy ślepo im uwierzyli, a klaszcząc w dłonie i piszcząc z zachwytu, dali się wpuścić w maliny. Tak delikatnie napisałem, żeby nie epatować (kanałami, w które też niektórzy wpuszczeni zostali), jak – nie przymierzając – Paryż Anno Domini 2024. Albo śpiewająca głowa Marii Antoniny.
ks. Adam Pawlaszczyk Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, wicedyrektor Instytutu Gość Media. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. W latach 1998-2005 pracował w duszpasterstwie parafialnym, po czym podjął posługę w Sądzie Metropolitalnym w Katowicach. W latach 2012-2014 był kanclerzem Kurii Metropolitalnej w Katowicach. Od 1.02.2014 r. pełnił funkcję oficjała Sądu Metropolitalnego. W 2010 r. obronił pracę doktorską na Wydziale Prawa Kanonicznego UKSW w Warszawie i uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych w zakresie prawa kanonicznego.