Maturalna teologia zasługi

Warto przemyśleć, czy od najmłodszych lat chcemy budować społeczeństwo, które całą nadzieję pokładać będzie we własnych zasługach, na które niekoniecznie zasłużyliśmy wyłącznie osobistym wysiłkiem.

Od kilku dni w mediach społecznościowych można natrafić na zdjęcia dumnych rodziców, chwalących się wynikami egzaminu dojrzałości swoich pociech. Trudno się temu jakoś specjalnie dziwić – w końcu prawdopodobnie w ostatnich latach zainwestowali mnóstwo czasu i pieniędzy w edukację dzieci. Nawet jeśli nie posłali ich do niepublicznej szkoły, w zdecydowanej większości słono płacili za korepetycje, na które dodatkowo musieli te dzieciaki podwozić po godzinach. Wszystko, żeby tylko dziecko jak najlepiej zdało maturę.

Nie wiem, kto w ogóle wpadł na pomysł, aby test kończący szkołę średnią nazwać egzaminem dojrzałości. Delikatnie bowiem mówiąc, kompetencje niezbędne do zdania matury niekoniecznie przekładają się na życiową dojrzałość. Mniejsza jednak o samą nazwę, bo problem jest znacznie szerszy i poważniejszy. Cały proces przygotowania do matury, a później spijania śmietanki (albo i nie) w postaci dobrego wyniku i przepustki na „lepsze” studia (a w domyśle do lepszego życia), jest bowiem doskonałym przykładem nurtu myślenia, który można nazwać filozofią, a nawet teologią zasługi. Oto młody człowiek (i jego rodzice) zasłużyli sobie ciężką pracą na lepszy start w dorosłość. Krew, pot i łzy. Motto „tymi rękami do tego doszedłem/doszłam” towarzyszy wielu z nas na kolejnych etapach życia.

Teologia zasługi siedzi w nas niezwykle mocno. Lubimy zasługiwać. I odwrotnie – strasznie wkurza nas, gdy ktoś dostaje coś w sposób, naszym zdaniem – podkreślmy to wyraźnie, niezasłużony. Może dlatego przypowieść o robotnikach ostatniej godziny jest dla wielu z nas tak po ludzku oburzająca. Zresztą nie tylko dla nas – także dla współczesnych Jezusowi wydawała się ona skrajnie niesprawiedliwa. Podobnie zresztą jak historia Dobrego Łotra. Dodajmy – świętego. Albo młodszego brata z historii o synu marnotrawnym. Po prostu nie zasłużyli sobie na nagrodę. Stąd trudno się dziwić, że od młodości wdrażamy dzieci w całą retorykę zbierania dobrych uczynków albo powielamy opowieści o tym, czy zasłużyły sobie na prezent od św. Mikołaja.
Bardzo ciekawą analizę historyczną zjawiska teologii zasługi przeprowadził amerykański filozof Michael Sandel w książce „Tyrania merytokracji”.

Począwszy od czasów starożytnych Sandel przyjrzał się, jak ludzie na poszczególnych etapach cywilizacji podchodzili do kwestii zasługiwania. I tak teologia zasługi pełniła niezwykle ważną rolę w judaizmie, który stanowi źródło naszej zachodniej cywilizacji. Żydzi, w przeciwieństwie do Greków, nie byli bowiem ani idealistami, ani ascetami. Nagrodą za cnotliwe życie miało być bogactwo i powodzenie w doczesnej rzeczywistości. Przeciwnie – karą za błędy miały być doczesne niepowodzenia.

Jezus, co pokazują wspomniane przypowieści, a później św. Paweł w swoich listach, radykalnie zerwali z takim sposobem myślenia. Dostępujemy bowiem usprawiedliwenia „za darmo, z Jego łaski”. Tyle, że po kilkuset latach ten głęboko zakorzeniony w naszym ludzkim doświadczeniu „gen zasługi” powrócił i zainfekował z powrotem chrześcijaństwo. Kolejną próbę wyzwolenia z myślenia podług zasług podjął Marcin Luter. Tyle, że podobnie jak w przypadku św. Pawła, także jego rewolucja nie okazała się zbyt trwała, a nauka o zasługiwaniu szybko i na dobre weszła do teologii protestanckiej. Zresztą to właśnie ona stanowiła ważny element refleksji Maxa Webera, który w klasycznym już dziele „Etyka protestancka a duch kapitalizmu” wskazywał na zależność pomiędzy „teologią zasługi” a kapitalizmem. Jak wskazuje Sandel, jesteśmy niemal skazani na przekleństwo merytokratycznego zasługiwania, w którym matura/studia odgrywają fundamentalnie ważną rolę.

„Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą”. „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Takich ludowych powiedzonek znaleźlibyśmy całe mnóstwo. Zaryzykowałbym nawet hipotezę, że myślenie w kategoriach merytokratycznego zasługiwania jest najbardziej rozpowszechnioną i akceptowaną filozofią. Możemy się nie zgadzać w tysiącu innych kwestii, ale tu znajdziemy ponadpartyjną zgodę. Tak jesteśmy zaprogramowani, włącznie z tym chwaleniem się maturalnymi świadectwami naszych dzieci. To dlatego właśnie merytokratyczny kapitalizm tak dobrze się przyjął w naszym (zachodnim) świecie. To dlatego tak burzymy się, gdy ktoś nam powie, że to, do czego doszliśmy, nie jest wyłącznie owocem naszej pracy, ale szeregu różnych czynników, które leżą poza naszym wpływem, jak choćby odziedziczone po rodzicach geny oraz majątek. W końcu dobra edukacja jest dla najlepszych i sporo kosztuje.

W ten sposób, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, dochodzimy jednak do momentu, w którym należałoby spytać, na ile kapitalizm ze swoją merytokratyczną teologią zasługi, która tak głęboko siedzi w ludzkim doświadczeniu, jest do pogodzenia z chrześcijaństwem. Dyskusja o egzaminie dojrzałości jest doskonałą okazją, żeby to pytanie sobie zadać. Nie chodzi wcale o to, aby zakwestionować znaczenie pracy nad sobą, wytrwałości, cierpliwości czy sumienności. One wszystkie są ważne. Warto jednak przemyśleć, czy od najmłodszych lat chcemy budować społeczeństwo, które całą nadzieję pokładać będzie we własnych zasługach, na które, jak dowodzi Sandel i wielu innych autorów, niekoniecznie zasłużyliśmy wyłącznie osobistym wysiłkiem.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.