Dylematy epoki są zawsze oczywiste dla tych, którzy wiedzą, że mają obowiązek stawić im czoła.
Miałem przyjemność uczestniczyć niedawno w konferencji w Belwederze na temat dziedzictwa bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Kilkunastu dyskutantów (w trzech kolejnych panelach) zastanawiało się, co by mówił dzisiaj. Dominowało przekonanie, że mimo okrucieństwa (którego męczeństwo księdza Jerzego było ekstremalnym przykładem) tamte czasy były jednocześnie moralnie łatwiejsze, wiązały się z bardziej oczywistymi wyborami. Często słyszymy podobne opinie, nie tylko w tak uroczystych momentach. Stanowią jednak wyraźny znak, jak bardzo kulturę, w której żyjemy, naznaczył liberalizm, jak bardzo uznaliśmy za absolutne wartości względne i jak bardzo zrelatywizowaliśmy absolutne. „Oczywiste” pozostały jedynie swobody polityczne, „nieoczywistymi” stały się wszelkie inne zasady i wartości. A przecież z perspektywy cywilizacji chrześcijańskiej spory o kształt niepodległej Polski w latach 90. i ich kontynuacje do dziś wcale nie były moralnie trudniejsze i bardziej skomplikowane. I nie byłyby również dla księdza Jerzego.
Zasadniczy wybór, przed którym bowiem cały czas stoimy, to państwo dobra wspólnego albo państwo relatywistyczne oraz samo zachowanie suwerennych kompetencji Rzeczypospolitej. Państwo dobra wspólnego traktuje jako dobra nadrzędne, konstytucyjne, niepodlegające decyzjom większości te wartości, od których zależy życie i zachowanie wspólnoty narodu. Prawo do życia, które warunkuje wszystkie pozostałe prawa. Taki właśnie był sens pomnikowego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 28 maja 1997 roku. Prawa rodziny, w której zaczyna się (fizycznie i duchowo) życie społeczne. Suwerenność Rzeczypospolitej możemy naprawdę kształtować przez życie społeczne. Państwo relatywistyczne „zakazuje zakazywać” i jedyną normą nienaruszalną czyni prawo do naruszania każdej innej. Wszystko wolno – oprócz kwestionowania relatywizmu. Decyzja o tym, czy zgadzać się, byśmy jako naród żyli, jakby Boga nie było, jest w istocie prosta. Tym prostsza, że naturalne prawo Boże wypisane jest w sercu człowieka. I jeszcze tym prostsza dla nas, Polaków, bo nawet Prawo objawione głęboko naznaczyło naszą kulturę.
A trudności? Te dotyczą raczej zaangażowania i są wpisane w naturę naszego życia, są w chrześcijaństwie właśnie „oczywiste”. Apostoł Paweł już u początków Kościoła przestrzegał, że „wszystkich, którzy chcą żyć zbożnie w Chrystusie Jezusie, spotkają prześladowania” (2 Tm 3,12). Potwierdzenie tej prawdy można znaleźć nawet w najbardziej katolickich okresach historii. Uwolnić się od widma odrzucenia czy nawet prześladowań to uwolnić się od sumienia.
Według zgodnej opinii historyków panowanie Ludwika XIII we Francji przyniosło rozkwit katolicyzmu. Monarchia francuska nie tylko szczyciła się tytułem „arcychrześcijańskiej” – naprawdę zależało jej na rozwoju życia religijnego. Jednocześnie również życie polityczne w tym okresie było niezwykle interesujące. Jego głównym problemem były ambicje geopolityczne Francji z jednej strony, a z drugiej ich społeczne i moralne koszty. Kontekstem była trwająca w Europie wojna trzydziestoletnia. We Francji ścierali się „politycy”, lubiący się określać jako „dobrzy Francuzi”, oraz „partia pobożna”. Ci pierwsi skupiali się wokół kardynała Richelieu. Pamiętając o grozie wojen religijnych, byli zwolennikami tolerancji, ale również silnej, zdolnej pacyfikować konflikty, władzy państwowej, oraz mocarstwowości, uodporniającej kraj na wpływy z zagranicy. Partia pobożna, nie kwestionując tego ostatniego celu, uważała, że nadmierny geopolityczny aktywizm prowadzi do dzielenia świata katolickiego, ściąga (wskutek materialnych kosztów wojen) nędzę na lud i w ogóle nie bierze pod uwagę, że siła państwa ma służyć życiu społecznemu, a nie odwrotnie.
Przywódca partii pobożnej, Michel de Marillac, nie był pięknoduchem. Był wybitnym kodyfikatorem prawa i kanclerzem Królestwa (jak św. Tomasz More sto lat wcześniej w Anglii). Skonał w więzieniu za sprzeciw wobec wojowniczej polityki kardynała Richelieu. Jego brat, marszałek de Marillac, najdosłowniej dał głowę. Kardynał Richelieu zaś rzeczywiście umocnił granice Francji. Ale przywódcy partii pobożnej, nawet jeśli nie we wszystkim mieli słuszność, mieli sporo racji, kierowali się katolickim sumieniem i za swe przekonania zapłacili naprawdę.