W procesji Bożego Ciała Bóg dosłownie wchodzi w przestrzeń publiczną. Na to wejście – znak nadziei dla wszystkich – rzucają się cieniem decyzje, które usuwają symbole religijne z urzędów.
29.05.2024 09:01 GOSC.PL
W najbliższy czwartek – w uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa – wyjdziemy, niosąc Najświętszy Sakrament, z naszych kościołów i przejdziemy z Nim ulicami miejscowości, w których mieszkamy. Wydarzenie to ma podwójne znaczenie: duchowe i społeczne. W pierwszym chodzi o to, by namacalnie uświadomić sobie, że Bóg stał się człowiekiem i – jako człowiek – większość swojego życia spędził na ludzkich drogach i wśród zwykłych ludzkich spraw. Ta historyczna obecność Boga-człowieka wśród nas jest w tajemniczy sposób „przedłużona” w sakramencie Eucharystii. To poprzez ten Sakrament – i poprzez ludzi, którzy Go przyjęli – Bóg wciąż chodzi naszymi ścieżkami: „zagrody nasze widzieć przychodzi, i jak się Jego dzieciom powodzi. […] sam ludu swego odwiedza ściany, bo pragnie bawić między ziemiany”.
Procesja Bożego Ciała, uobecniając Boga wśród nas, jest jednocześnie publicznym wyznaniem wiary w bóstwo Jezusa Chrystusa i w Jego wciąż trwającą obecność pod zakryciem postaci eucharystycznych. Wyznaniem wiary – ważnym dla nas i dla innych. Dla nas – nie po to, by triumfować, lecz po to, byśmy odkrywali życiową moc wiary i po to, byśmy pamiętali o potrzebie dawania świadectwa w każdym miejscu i czasie. Dla innych – nie po to, by ich przestraszyć lub zdenerwować, lecz po to, by przynieść im błogosławieństwo od Boga. Boga, który przychodzi do każdego, kto „zrobi Mu miejsce”. Być może dlatego Bóg ukrył się właśnie pod postacią chleba i wina, by dać do zrozumienia wszystkim – wierzącym i niewierzącym – że chce być tak blisko nas i tak często, jak zwyczajny posiłek.
Społeczny wymiar wiary – w Polsce szczególnie mocno widziany w dniu Bożego Ciała – nie rodził i nie rodzi problemów w środowiskach religijnie jednolitych. Mógł jednak i może rodzić problemy w środowiskach religijnie lub światopoglądowo podzielonych. Obecnie w naszym kraju główna (czy najbardziej iskrząca) linia podziału nie przebiega między poszczególnymi wyznaniami lub religiami lecz między samą religijnością a niereligijnością. W ostatnim spisie ludności ponad 71 proc. mieszkańców Polski zadeklarowało katolicyzm, a ponad 1 proc. – inne wyznania. W tym samym spisie bezwyznaniowość zadeklarowało blisko 7 proc. osób, a ponad 20 proc. odmówiło udzielenia odpowiedzi na pytanie o wyznanie. Jak widać, w naszym kraju (przynajmniej deklarowaną) religijność reprezentują przede wszystkim katolicy, którzy stanowią zdecydowaną większość Polaków. Z drugiej jednak strony rośnie grupa ludzi, którzy (w ten czy inny sposób) dystansują się od jakiejkolwiek instytucjonalnej religii.
Jak chrześcijaństwo może przetrwać?
Domyślam się, że ten ostatni fakt – fakt wzrostu liczby ludzi niereligijnych – skłonił prezydenta Warszawy do wprowadzenia (de facto, choć nie de nomine) zakazu widocznej obecności symboli religijnych w urzędach miejskich. Wiadomo, że polityczne ambicje prezydenta tego miasta sięgają daleko poza Warszawę, co sprawia, że jego decyzja może być wstępem do przyszłej kampanii wyborczej. Skoro – rekonstruuję domniemane rozumowanie pomysłodawców tej decyzji – liczba ludzi niereligijnych wzrasta, a wśród ludzi formalnie religijnych słabnie świadomość społecznego znaczenia wiary, opozycja „świeckość/neutralność (czytaj: niereligijność) – tradycyjny katolicyzm” może być dobrym narzędziem do społecznej polaryzacji.
Czy wspomniana polaryzacja przyniesie (wcześniej czy później) sukces aktualnemu obozowi władzy? Czy dobrze wyliczono trendy społeczne, czy raczej popełniono falstart, patrząc na całą Polskę z perspektywy willowych dzielnic Warszawy? Czy chodzi tu realizację dalekosiężnego planu, czy raczej o sondowanie opinii publicznej? Czy posłuchano bardziej socjologii czy ideologii? Czy ideologia ta chce stopniowo pójść dalej, coraz bardziej wypychając religię z życia publicznego lub wręcz ją dyskryminując? Czy doczekamy czasów, gdy zorganizowanie procesji stanie się niemal niemożliwe? – zostawmy te pytania komentatorom politycznym. Jako człowiek religijny zwrócę tu uwagę na dwie inne sprawy.
Po pierwsze, najlepszy (znany mi) argument przeciw obecności religii w życiu publicznym brzmi: gdy usuniemy symbole religijne (czytaj: krzyże) z urzędów, to każdy z nas wreszcie poczuje się w nich jak u siebie. Nieprawda. Według przytoczonych wyżej wyników spisu, większość Polaków nie poczuje się jak u siebie w urzędzie, w którym ostentacyjnie zdjęto krzyż. Realizacja idei „bycia u siebie” nie polega bowiem na tym, by ludziom zabierać coś, co mieli i o co walczyli – coś, co jest dla nich ważne i co wisi na ścianach w ich domach. Rozumiem, że życie tzw. wspólnoty politycznej musi uwzględniać różne wrażliwości i światopoglądy. Nie sztuką jest jednak wdrażanie tego postulatu przez politykę pustej ściany. Przy pustej ścianie nikt się nie czuje u siebie. Zresztą tak jak życie nie znosi próżni, tak też ściana nie znosi pustki. Po zdjęciu krzyża, wcześniej czy później zawisną na niej symbole innych światopoglądów. Wskazuje na to fakt, że zarządzenie o „nieeksponowaniu” symboli religijnych jednocześnie wprowadza do urzędów tzw. język równościowy.
Po drugie, problem społecznego wymiaru religii jest jednym z najważniejszych i najtrudniejszych problemów, które obecnie powinni przemyśleć katolicy. W naszej refleksji na ten temat (do którego jeszcze w przyszłości wrócę) powinniśmy uniknąć dwóch skrajności. Pierwszą jest prywatyzacja religii, a drugą jest jej redukcja do jednego z elementów pakietu kulturowo-politycznego. Chodzi o to, by nasza religijność przekładała się na nasze życie społeczne i decyzje moralne, wraz z ich (niekiedy także) konsekwencjami politycznymi. Musimy przy tym jednak pamiętać, że religia powinna być (przez nas i przez innych) odczuwana nie jako straszak lub oręż walki, lecz jako znak nadziei dla wszystkich. Chodzi o to, by każda nasza procesja była postrzegana jako zgromadzenie ludzi, którzy wierzą, że Bóg jest „dobry jak chleb”. Wobec tego przesłania wszystko inne musi przejść na dalszy plan.
Jacek Wojtysiak Profesor filozofii, kierownik Katedry Teorii Poznania Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Prywatnie: mąż Małgorzaty oraz ojciec Jonasza i Samuela. Sympatyk ruchów duchowości małżeńskiej i rodzinnej.