590 lat temu zmarł władca, któremu nasza ojczyzna zawdzięcza znacznie więcej, niż na ogół zdajemy sobie sprawę.
Wiosna 1434 roku była ciepła i przyjemna, ale – jak zanotował kronikarz Jan Długosz – pod koniec kwietnia „wbrew naturze zaczął gnębić ziemię ostry mróz, jakby druga zima, i zniszczył wszystkie zasiewy i kwiaty oraz rozwijające się liście drzew”. Król Władysław Jagiełło, będąc akurat w podróży do Halicza, zatrzymał się z orszakiem we wsi Medyka. Nie zważając na dojmujący chłód, wyszedł w nocy do lasu, żeby „nasycić uszy słodkim, pełnym czaru dźwiękiem, by słuchać śpiewu słowika”. Zabawił tam długo, a że nie był odpowiednio ubrany, przeziębił się. Wywiązała się z tego choroba, co przy jego wieku, około 80 lat, było sprawą poważną. Gorączka powaliła monarchę w Gródku niedaleko Lwowa. Wysiłki medyków nie dały rezultatu. Po kilkunastu dniach Jagiełło zdał sobie sprawę, że nadchodzi kres jego życia. „Po kilkukrotnie powtórzonej spowiedzi świętej i przyjęciu najpobożniej sakramentów Eucharystii i Ostatniego Namaszczenia, zrobił testament” – informuje historyk. Król polecał w dokumencie spłacić długi królewskie i zwrócić to, co komuś niesłusznie zabrał. Następnie zdjął z palca pierścień, który otrzymał w dniu ślubu od swej świętej żony, królowej Jadwigi, i nosił go zawsze na ręce „jako rzecz między znikomościami sercu najdroższą”. Dał go zaufanemu dworzaninowi z poleceniem przekazania biskupowi krakowskiemu Zbigniewowi Oleśnickiemu, „by go nosił na znak pamięci” po nim i darował mu urazy, pamiętał o jego duszy, o Królestwie i synach królewskich.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak