Jedną z najbardziej przewidywalnych okoliczności, jakie mogą wystąpić w czasie podróży przez Afrykę, jest to, że w pewnym momencie na pewno pojawią się nieprzewidziane okoliczności.
Następnego dnia Paweł wyjechał. Kierunek: Kamerun (dziś do niego dzwoniłem, wyszedł już ze szpitala w Yaoundé, ale musi jeszcze z tydzień tam zostać, by dokończyć kurację i zebrać siły). Ja natomiast mam tu na miejscu urwanie głowy: koniec roku akademickiego (jestem przełożonym domu seminaryjnego), a inni formatorzy powyjeżdżali już na urlopy. Trzeba zająć sie profesorami i studentami (moi współbracia z RŚA i Czadu), a do tego jeszcze akurat przyjechały „szychy” z Rzymu i w końcu zaczęła sie pora deszczowa, więc jest też mnóstwo intensywnej roboty „na wczoraj” w ogrodzie i w sadzie, problemy z wodą itp., itd. Krótko – nie ma szans, bym sam dowiózł „pałeczkę” do Goré w Czadzie.
Na szczęście inni misjonarze wykazali wiele entuzjazmu, by wziąć udział w Sztafecie. Około 10 dni temu przejechałem swój etap. Miał… 4 km długości. W tej samej miejscowości pracują Zbyszek i Ola Styrułowie – przyjechali tu w swoim miesiącu miodowym i mają pracować jako misjonarze świeccy przez dwa lata. Od razu zapalili się do wzięcia udziału w Sztafecie i to właśnie im przekazałem pałeczkę. W zeszłą sobotę (11 czerwca) motorem wyjechali do Bocaranga – miejscowości położonej 150 km na północ od Bouar, by przekazać ją dalej br. Robertowi Wnukowi. Wyjechali stąd we mgle i w deszczu, ale wiem, że szczęśliwie dojechali. A co widzieli i co usłyszeli – to już opowiedzą sami.
Wszystkich entuzjastów Kazimierza Nowaka i Afryki pozdrawiam serdecznie z deszczowego (z czego się cieszę) i ciepłego Bouar.
br. Piotr Michalik, kapucyn, lider Etapu 19 i ½ Afryki Nowaka, „KapTOUR”
Motorem do Bocaranga – czyli rajd Oli i Zbyszka z książką w plecaku
Pałeczka została przekazana dalej.
W sobotę rano (11 czerwca) pomimo deszczu i dużej mgły wyruszyliśmy na motorze do Bocaranga. To około 140 km. Droga fatalna, ale zawsze mogłaby być gorsza. Zastanawialiśmy się jak misjonarze przejeżdżają tędy samochodami..?? Na motorze jest o wiele łatwiej ominąć te wszystkie ogromne dziury. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko na jednej misji katolickiej w Bohong. W południe byliśmy już na miejscu u „monsieur le curé” – proboszcza br. Roberta Wnuka w Bocaranga. Robert przyjął nas prawdziwie po polsku. Każdy niech sobie dopowie co chce. Spędziliśmy tam wspaniały weekend, gdzie tamtejsi włoscy misjonarze posługują już w tym kraju od lat 60-tych. Ale wydaje się, że zdrowie mają lepsze od nas…
Tak naprawdę więcej przygód mieliśmy w drodze powrotnej. Najpierw urwało się koło w samochodzie br. Roberta Wieczorka (z Ndim), który także jechał w kierunku Bouar, a my jechaliśmy przed nimi. Na szczęście nic się nie stało. Zbyszek zaczął prostować śruby mocujące koło, a reszta szukała nakrętek w trawie, po 15 min znaleźliśmy wszystkie, a Zbyszkowi udało się zamontować tylko cztery. Br. Robert wrócił do Bocaranga a my pojechaliśmy dalej… Całą drogę goniła nas burza, potem urwała nam się linka od hamulców, a na koniec zaliczyliśmy małą wywrotkę. Było już ciemno jak dotarliśmy do swojej misji, ale dotarliśmy szczęśliwie, choć cali przemoknięci.
Jesteśmy bardzo zadowoleni, że mogliśmy być częścią tej przygody.
Ola i Zbyszek
KAPtour coraz bliżej Czadu
Etap 19 i ½, czyli KapTOUR, jest w drodze z Bouar (RŚA) do Goré (Czad). Ola i Zbyszek przyjechali do Bocaranga cali i zdrowi (no, może nie do końca), a o tym, jak wyglądał ich powrót już wiecie.
W Bocaranga Sztafeta zatrzymała się przez tydzień. Do kogo zawieźć pałeczkę, skoro następny uczestnik etapu dopiero szykował swój samochód w Bouar i nie było go na miejscu? Do granicy z Czadem zostało tymczasem 95 km. We wtorek (21 czerwca) popołudniu zdecydowałem, że pojadę motocyklem do Ndim – 38 km od Bocaranga. Samochodem to półtorej godziny drogi, motocyklem około godziny. Na tym odcinku zawsze się zastanawiam, czy jechać środkiem drogi, poboczem, rowem czy może przez brousse. Po prostu nie ma różnicy.
Pagórki, wzniesienia, kilka mostów, kilka małych rzek. Niesamowita cisza i spokój. Ci, którzy poznali choć trochę Afrykę, oddychali jej powietrzem, zachłysnęli się jej zapachem, ci, którzy postawili stopy w środku niezamieszkanych dzikich terenów, wiedzą, że to niezapomniane chwile. I chyba będą zawsze chcieli tu powrócić. Istny raj dla poszukiwacza przygód i nowych doświadczeń. Palące słońce, ciepły wiatr, zieleń zieleńsza od samej zieleni, wszędobylskie mrówki, komary i inne owady chcą cię dopaść na każdym kroku. Krwiopijcy! Chociaż po kilku latach spędzonych na ziemi afrykańskiej wydaje się, że nawet ci, którzy przenoszą plasmodium falciparum, nie są już tacy straszni, bo chyba znudziła im się nasza krew. Cóż jeszcze można wyssać z misjonarza? To co można, już i tak zostało wyssane. A jednak! A jednak chrzest malarii pokazuje słabość natury ludzkiej i zawodność wszechmocnej cywilizacji wobec malutkiego komara (komarzycy). Bezsilność, bezradność, niemoc. Ale też i wreszcie nowe zwycięstwo.
Na drodze, którą jechałem, oczywiście spotkałem dzikie zwierzęta. Zacznę wymieniać: dwie małe myszki, jedna z długim ogonem i nosem, dość mała i jedna większa. Tej małej nawet i kot nie ruszy, a żywot tej większej zapewne skończy się kiedyś na patelni (swoją drogą czasami jakiś kawałek mięsa nie zaszkodzi). Później też dwie małe kuropatwy i jedna dzika perliczka. Nieopodal małej rzeki natomiast kilkaset motyli. Pospolite, ale jakże piękne. Gdzieniegdzie kilka małych jaszczurek.
Na drodze spotkałem kilkadziesiąt osób idących pieszo, kilkoro na rowerach, kilkoro przy rowerach, kilkoro pod rowerami (częsta pozycja rowerzysty po złapaniu gumy). Większość wracała z pracy na swoim polu. Pola orzeszków ziemnych, kukurydzy, manioku, prosa, sorga. Plantacje warzyw, marchwi, cebuli, sałaty i innych lokalnych przysmaków. Widziałem też dwukołowy ciągnik (jedyny w promieniu 200 km) albo coś przypominającego go na polu ryżowym. Od kilku lat w naszym regionie uprawia się ryż. Jeszcze kilka owadów na twarzy, na okularach, kilka zadrapań na nogach i jestem na miejscu.
Na misji w Ndim bracia przyjęli mnie życzliwie. Br. Robert Wieczorek był już gotowy do trasy ze swoim rowerem. Spragnionemu dali kubek zimnego napoju, ustaliliśmy plan pozostałej trasy, wymieniliśmy poglądy kilka idei na przyszłość, zrobiliśmy zdjęcia do albumu i ruszyłem w drogę powrotną.
W domu, na misji, pod wieczór jeszcze więcej śladów owadów rozbitych na okularach, na policzkach, kilka nowych drobnych zadrapań od przydrożnych krzewów i gałęzi oraz czekanie na zapadającą noc. Zmrok trwa ledwie piętnaście minut, więc cieszyć się trzeba każdą chwilą.
Zapraszam do Bocaranga, na Mission Catholique – „przyjęcie po polsku”. Uczestnikom, tym, których spotkałem w Bangui, i wszystkim pozostałym, szerokiej czadowej drogi.
[br Robert Wnuk OFMCap – misjonarz]
AfrykaNowaka.pl