Nadszedł czas, gdy Kościół w Polsce – jak dawniej – musi upominać się o prawa osób wierzących.
A myślałam, że takie czasy już nie wrócą. Pamiętam, kiedy mój śp. dziadek opowiadał nam, jak w czasach stalinowskich kazano mu w miejscu pracy (stanowisko urzędnicze w PKP) zdjąć krzyż ze ściany. Przyniósł ten krzyż do domu. Wisiał on potem u dziadków na warszawskiej Pradze aż do ich śmierci. Nam przypomina teraz, co w życiu jest najważniejsze.
Wiem, przed jakim dylematem stoi w tej chwili wielu pracowników stołecznego ratusza po tym, jak prezydent stolicy wydał nakaz zdjęcia krzyży ze ścian oraz usunięcia symboli religijnych z biurek czy komputerów (ktoś ma przy monitorze obrazek Matki Bożej, ktoś inny naklejkę z wizerunkiem świętego, ktoś widok na Giewont z krzyżem w tle jako tapetę ustawioną na komputerze itp.). Zgodnie z nowymi wytycznymi także organizowane w urzędzie wydarzenia od tej pory będą musiały mieć charakter świecki, zasadniczo bez akcentów religijnych. Naturalne więc wydaje się, że rodzi się w ludziach dylemat, w jaki sposób się zachować, czy powinno się przestrzegać przepisów, które naruszają wolność sumienia i wyznania.
Z identycznymi dylematami przychodzili ludzie w stanie wojennym do księdza Popiełuszki, który usilnie i kategorycznie bronił obecności krzyży w przestrzeni publicznej. Kazania na ten temat głosił również prymas Wyszyński. Gdy czasy się zmieniły i po 1989 roku odzyskaliśmy wolność, Jan Paweł II wyrażał za to wdzięczność podczas pielgrzymek do ojczyzny: „Dziękujmy Bożej Opatrzności za to, że krzyż powrócił do szkół, urzędów publicznych i szpitali. Niech on tam pozostanie! Niech przypomina o naszej chrześcijańskiej godności i narodowej tożsamości, o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, i gdzie są nasze korzenie” – mówił papież Polak 6 czerwca 1997 roku pod Wielką Krokwią w Zakopanem. Minęło 27 lat i znów historia zatoczyła koło. Nadszedł czas, gdy Kościół w Polsce – jak dawniej – musi upominać się o prawa osób wierzących. Na szczęście ta reakcja nadeszła szybko: zakazom prezydenta Warszawy sprzeciwili się publicznie dwaj kardynałowie: Nycz i Ryś. „Wspólnota bowiem dzieje się tam – mówił ten drugi – gdzie ludzie spotykają się w swojej różnorodności, a nie tam, gdzie każe się ludziom zrezygnować z ich tożsamości. To jest błędna droga”. Faktycznie jest błędna.