Iran zaatakował Izrael, Izrael odpowiedział atakiem. Taki scenariusz dotąd wydawał się gwarancją pewnego kataklizmu na Bliskim Wschodzie. Tymczasem „rozeszło się po kościach”. Dlaczego najbardziej niebezpieczna w regionie wymiana ognia okazała się – na razie – tylko taktycznym teatrem?
Wydawało się, że sekwencja zdarzeń prowadzi do najgorszego: najpierw siły izraelskie zniszczyły konsulat Iranu w Damaszku; zginął dowódca brygady Al-Kuds (tak muzułmanie nazywają Jerozolimę) należącej do Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej i kilku dyplomatów; następnie Iran wysłał ok. 300 dronów bojowych i rakiet w kierunku Izraela; większość z nich została zneutralizowana jeszcze przed dotarciem nad terytorium Izraela (m.in. nad Irakiem i Syrią, nie bez pomocy USA, Wielkiej Brytanii czy Francji); w odpowiedzi Izrael dokonał ataku na cele w Iranie, czemu zaprzeczyły… same władze w Teheranie, informując tylko o strąceniu pewnych „obcych obiektów”. O co właściwie chodzi w tym teatrze i demonstracji siły, która – na szczęście – na razie okazała się tylko spektakularną pokazówką?
Game over?
Światowe media bardzo podkręcały temat. Oczywiście, nie całkiem bezpodstawnie, bo jednak mieliśmy do czynienia po raz pierwszy z sytuacją, w której obaj śmiertelni wrogowie dokonali bezpośredniej wymiany ciosów. Jednak uważny obserwator dość szybko musiał przyznać, że z tej wielkiej chmury będzie mały deszcz, gdy władze w Teheranie, po wysłaniu dronów i rakiet na Izrael, oświadczyły, że z punktu widzenia Iranu sprawa jest „zakończona”. Ajatollahowie z pewnością zdawali sobie sprawę, że pociski nie dotrą do celu, bo zostaną wcześniej strącone przez siły izraelskie i sojuszników. Musieli jednak liczyć się z jakąś odpowiedzią Izraela, który nie mógł stworzyć wrażenia, że pozwala na taki atak – a mimo to oświadczyli: game over. Coraz bardziej wyczuwalna była rozgrywka, w której najpierw Teheran musiał zrobić coś w odpowiedzi na atak izraelski na irańską placówkę dyplomatyczną w Damaszku, a następnie odpowiedzieć musiał Izrael. I tutaj z całą pewnością przeważyły naciski USA i Wielkiej Brytanii, by odpowiedź była wyłącznie symboliczna, bo ani Waszyngton, ani Londyn nie zamierzają pomagać Izraelowi, gdyby ten zdecydował się na mocniejsze uderzenie. Niemal na pewno zakulisowe rozmowy były prowadzone na różnych szczeblach i w różnych kombinacjach, także z Teheranem, który nawet nie przyznał oficjalnie, że został zaatakowany przez Izrael, bo wtedy musiałby znowu odpowiedzieć i dotychczasowa gra mogłaby przerodzić się już w coś mniej „zabawnego”. Naciski Zachodu musiały być rzeczywiście ogromne, bo nie ma wątpliwości, że gdyby sam premier Netanjahu miał o tym decydować, sprawy mogłyby pójść zdecydowanie w kierunku dalszej eskalacji.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.