System wymiany międzynarodowej to nieustanna opowieść o wyścigu o dominację pomiędzy gospodarkami Globalnej Północy z jednej strony, i drenażu państw Globalnego Południa z drugiej strony.
22.04.2024 12:26 GOSC.PL
Kilkanaście lat temu uczelnia wysłała mnie na kongres ekonomiczny do Liverpoolu. Kiedy przybyliśmy na miejsce, z dość dużym zdziwieniem odkryliśmy, że nie jest to kongres ekOnomiczny, ale ekUmeniczny. Byłem zachwycony, nawet jeśli moi religijnie obojętni koledzy nieco mniej. Pierwotny zachwyt okazał się jak najbardziej zasadny – siedem dni spędzonych w mieście Beatlesów zmieniło moje patrzenie na świat. Przez tydzień mogłem bowiem nie tylko uczestniczyć w ekumenicznych nabożeństwach, ale też spotykać ludzi z ponad 60 krajów i wspólnie rozmawiać o problemach tzw. Globalnego Południa, bo to był jeden z głównych celów kongresu. Sama jego nazwa, Big Hope (Wielka nadzieja), dobrze oddawała cel spotkania. Szukaliśmy nadziei dla świata. Tam poznałem ruch ekonomii wspólnoty, która ukształtowała na dalsze lata moje myślenie o gospodarce. Tam też mogłem doświadczyć, rozmawiając z osobami z Indii, Nigerii czy Brazylii, jak bardzo współczesny kapitalizm jako dominujący system ekonomiczny jest, mówiąc kolokwialnie, skopany.
Dlaczego o tym wspominam? Od kilkunastu tygodni polska debata publiczna żyje tematem CPK, i szerzej – inwestycji rozwojowych. Spór między drużyną „niedasizmu” a ekipą „ambicjonistów” (określająca się czasem w internecie jako #takdlarozwoju) jest niewątpliwie ciekawy. Co więcej, jest on politycznie bardzo nośny – nie wykluczam, że w wyborach prezydenckich 2025 roku zobaczymy jakiegoś kandydata lub kandydatkę, reprezentujących drużynę „ambicjonistów”.
Mam jednak trudność z opowiedzeniem się po którejkolwiek ze stron. Załóżmy, że uda się nam wybudować CPK, i stanie się on motorem napędowym polskiej gospodarki. Załóżmy, że stworzy to impuls rozwojowy, który pozwoli Polsce awansować w globalnym łańcuchu wartości. Może wreszcie dogonimy nie tylko Koreańczyków, ale także, dobry Boże, Niemców (!), o czym kilkukrotnie wspominał zarówno prezes Kaczyński, jak i premier Morawiecki (choć nie byli w tych opowieściach odosobnieni – pamiętacie jeszcze „drugą Japonię” prezydenta Wałęsy albo „drugą Irlandię” premiera Tuska?)
Zresztą w ostatnich latach słyszymy co jakiś czas, że oto właśnie przegoniliśmy Portugalczyków i Greków, a lada moment zrównamy się z Hiszpanami czy Włochami. Cała filozofia III RP oparta została na micie doganiania Zachodu. No, to wreszcie zaczęliśmy doganiać. Co prawda także dlatego, że Grecy od ponad dekady się cofają i cierpią na ogromne problemy, ale co nas to obchodzi. Wyprzedziliśmy ich. To teraz załóżmy, że w końcu wyprzedzimy także Niemców (szansę nie są duże, ale któż z nas wie, co przyniesie przyszłość). Ale im pokażemy!
Pytanie tylko – no i co z tego? Oczywiście jako Polacy ucieszymy się z rosnącej zamożności naszego kraju, choć stanie się to kosztem zubożenia innych. W gruncie rzeczy patrząc na historię gospodarczą ostatnich 250 lat, system wymiany międzynarodowej to nieustanna opowieść o wyścigu o dominację pomiędzy gospodarkami Globalnej Północy z jednej strony, i drenażu państw Globalnego Południa z drugiej strony. Wielka Brytania, Francja, Niemcy, USA, Japonia, Korea, od niedawna także Chiny. Jedni wymieniają innych na czele peletonu, no może poza Stanami Zjednoczonymi, którzy co najmniej od zakończenia II wojny światowej są zwornikami tego układu. Tak, ucieszylibyśmy się, gdyby obok wspomnianych państw zobaczyli także Polskę.
Jakie to ma jednak znaczenie z perspektywy większości mieszkańców globu, żyjących na Globalnym Południu? Żadne. Bądźmy świadomi, że w obecnym systemie wymiany międzynarodowej, niezależnie od tego, kto akurat wygrywa na Północy, dzieje się to kosztem wykorzystania zasobów pracy i środowiska Globalnego Południa. W tym systemie nie ma znaczenia, jaką państwa Południa prowadzą politykę, jak bardzo są pracowici, etc. Maksimum, na co mogą liczyć, to jakieś nagrody pocieszenia. Nie wiem, obrazowo - kupią sobie zmywarkę albo suszarkę do ubrań (którą my im sprzedamy). W zestawieniu z ubóstwem, które dotyka miliony ludzi w Afryce, Ameryce Południowej czy Azji, to i tak nie lada gratka. Postawmy sprawę jasno. Nawet klasa pracująca, utyskująca (słusznie) na swój los w Europie, żyje jak pączek w maśle w porównaniu do przeciętnego mieszkańca Bangladeszu, Boliwii czy Burundi.
Nie powiem Ci, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, że masz być za albo przeciw CPK. Jednak następnym razem, kiedy będziesz się przysłuchiwać wizjom świetlanej przyszłości, pomyśl o swoich braciach i siostrach z Globalnego Południa. Nawet jeśli wolelibyśmy o nich zapomnieć i ich nie widzieć. To także jest bowiem życie, do ochrony którego jesteśmy jako chrześcijanie wezwani.
Marcin Kędzierski