Wyrzućmy z naszych głów choćby cień myślenia „dlaczego młode kobiety nie chcą rodzić”, a zastanówmy się, co zrobić, aby społeczeństwo kompleksowo wspierało rodzicielstwo.
08.04.2024 12:02 GOSC.PL
Choć Oktawa Wielkanocy już za nami, to co najmniej do Pięćdziesiątnicy będziemy w Kościele pochylać się nad tajemnicą życia. Nie ma więc powodu, aby nie pociągnąć wielkanocnej serii felietonów w tematyce życia. Tym bardziej, że ubiegłotygodniowy tekst o otwartości na życie wzbudził lawinę komentarzy, w których co rusz pojawiały jeszcze inne propozycje rozumienia, czym owa otwartość może być.
Szczególnie zaciekawiły mnie dwie sugestie, choć po prawdzie sam myślę w podobny sposób od pewnego czasu. Pierwsza dotyczyła otwartości na nasze własne życie i to, co ono przynosi w swojej nieprzewidywalności. Druga propozycja z kolei dopominała się o nieograniczanie otwartości na życie wyłącznie do wymiaru tradycyjnego ojcostwa czy macierzyństwa. Co prawda w Kościele mało kto kwestionuje szczególny rodzaj „ojcostwa” i „macierzyństwa” osób konsekrowanych, ale już w przypadku tzw. singli bywa z tym różnie. A przecież jest coraz więcej osób, które dobrowolnie (albo i nie) realizują swoje powołanie do dawania życia na tysiąc różnych sposobów. Czują się one niestety nierzadko oceniane, a wręcz wytykane palcami, mimo że dają innym siebie i swoje całkowite zaangażowanie.
Problem niepotrzebnego i szkodliwego oceniania innych ludzi to temat na zupełnie inną opowieść i pewnie kiedyś do niej powrócę. Tym razem jednak w duchu odkrywania innego znaczenia znanych nam pojęć chciałbym się bliżej przyjrzeć polityce dzietnościowej. Żadne inne pojęcie z repertuaru polityki publicznej nie oddaje bowiem lepiej idei otwartości na życie. A skoro mowa o polityce dzietnościowej, to momentalnie w tle musi się pojawić współczynnik dzietności. Samemu często zdarza mi się o nim pisać, choć z biegiem czasu nabieram przekonania, że podchodzimy do tego zagadnienia od niewłaściwej strony.
Dlaczego? Kiedy słyszymy o spadku współczynnika dzietności, czyli przeciętnej liczbie dzieci urodzonych przez kobietę w wieku rozrodczym, momentalnie wielu z nas włącza się w głowie lampa z pytaniem: „Czemu młode kobiety nie chcą rodzić?”. Odpowiedzi na nie można znaleźć multum. Cały ten dyskurs dzietnościowy jest jednak mocno uprzedmiatawiający i naprawdę nie dziwię się, że kobiety doświadczając go mają wrażenie bycia traktowanymi jak chodzące inkubatory. Tak jakby to była ich wina, jakby decyzja o dziecku zależała wyłącznie od nich, jakby wreszcie urodzenie dziecka było jakimś obywatelskim obowiązkiem, który każda kobieta musi spełnić. Jednocześnie w takiej perspektywie same dzieci ulegają uprzedmiotowieniu – stają się produktami, wskaźnikami, „kejpiajami” (w korporacyjnej nowomowie to określenie celów do osiągnięcia), które trzeba za przeproszeniem „dowieźć”.
W tym wszystkim niemal kompletnie tracimy z oczu, że dziecko jest owocem miłości, czyli relacji dwojga ludzi. Nie da się tego sprowadzić do mechanistycznej produkcji. To nie jest przecież tak, że jak tylko dorzucimy świadczenia, żłobki i mieszkania (które oczywiście nie są bez znaczenia i mogą sprzyjać decyzji o urodzeniu dziecka), to nagle młode kobiety ogarnie ciążowa gorączka. Nie ma żadnej magicznej wajchy, której przestawienie nagle samo z siebie, Deus ex machina, zwiększyłoby wskaźnik dzietności.
Tak, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, dochodzimy do sedna. Zamiast mówić o polityce dzietnościowej, lepiej zmieńmy nasze myślenie w kierunku troski o rodziców – zarówno tych aktualnych, jak i tych, którzy potencjalnie mogą się nimi stać. Wyrzućmy z naszych głów choćby cień myślenia „dlaczego młode kobiety nie chcą rodzić”, a zastanówmy się, co zrobić, aby społeczeństwo kompleksowo wspierało rodzicielstwo. Pomyślmy, jak stworzyć odpowiednie warunki do stawania się rodzicami – jednego, dwojga, a może piątki czy szóstki dzieci. W duchu wolności, podmiotowości i solidarności, a nie oceniania decyzji poszczególnych osób. Ostrzegam – naprawdę głęboka odpowiedź na to pytanie może radykalnie przeorać nasze myślenie o edukacji, rynku pracy i szeregu innych obszarów naszego życia.
Może się zdarzyć, że dzieci będzie się rodzić mniej. Możliwe, że tego trendu nie da się odwrócić, choć wierzę, że przejście z retoryki dzietnościowej na rodzicielską ma potencjał, aby go wyhamować. Zmiana perspektywy pomoże nam jednak nie tylko odpowiedzieć na kryzys dzietności, ale i jego długofalowe konsekwencje. Jeśli nauczymy się bowiem troski o obecnych i przyszłych rodziców, zwyczajnie nauczymy się troski o siebie nawzajem. I nawet jeśli proporcja osób młodych do starszych zostanie zaburzona na korzyść tych drugich, będziemy sobie w stanie jakoś z tym fantem poradzić.
Marcin Kędzierski