W tej dyskusji daliśmy się zepchnąć do narożnika i, jeśli nie chcemy całkiem z niej wypaść, potrzebna jest poważna refleksja nad językiem, którego używamy w obronie życia.
Marszałek Sejmu Szymon Hołownia zapowiedział na 10–12 kwietnia debatę nad czterema projektami ustaw dotyczących aborcji. Można przewidywać, że dla zwolenników obrony życia nienarodzonych będzie to jedna z najtrudniejszych debat, z jakimi mieliśmy do czynienia w ostatnich latach. Język, którym na ten temat rozmawiamy, zmienił się bowiem tak bardzo, że trudno będzie osiągnąć jakiekolwiek porozumienie. To nie przypadek, ale efekt bardzo przemyślanej strategii, od lat stosowanej zwłaszcza przez środowiska lewicowe na całym świecie. Pod tym względem moglibyśmy się od nich wiele nauczyć.
Dopuszczalność czy swoboda
Debata przypada na bardzo niekorzystny moment w historii – we Francji miażdżąca większość parlamentarzystów opowiedziała się za wpisaniem do konstytucji „prawa do aborcji”. Do artykułu 34. francuskiej ustawy zasadniczej dodano nowy paragraf: „Ustawa określa warunki korzystania z przysługującej kobiecie swobody dobrowolnego przerywania ciąży”. Francja jest, póki co, jedynym krajem na świecie, który ma podobny zapis w konstytucji, ale jeśli ten trend się utrzyma, bardzo realne jest, że w ślad za nią pójdą inne państwa. Już teraz w Polsce można usłyszeć głosy stawiające pod tym względem Francję za wzór – padają one nawet z ust dziennikarzy głównego wydania wiadomości telewizji publicznej. Aborcja coraz częściej traktowana jest jak „prawo człowieka”, a każdy głos podważający taką opinię lub, nie daj Boże, wskazujący, że mamy tu do czynienia z zabójstwem, nazywany jest opresyjnym, przemocowym, „talibańskim”.
Zauważmy, do jakich przesunięć doszło na poziomie języka – tytuł obowiązującej ciągle w Polsce „kompromisowej” ustawy z 1993 r. mówi o „planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży”. Te dwa słowa: „warunki dopuszczalności” – sugerują, że mamy do czynienia z jakąś sytuacją wyjątkową; że generalnie aborcja jest czymś złym i jeśli prawo ją dopuszcza, to tylko pod pewnymi, ściśle określonymi warunkami. Takie podejście stwarza pole do dyskusji, ale jest to raczej dyskusja na temat tego, kiedy można odstąpić od karania, by nie wywołać jeszcze gorszych szkód. Ci, którzy opowiadają się za zmniejszeniem zakresu tego karania, nie zawsze muszą być zwolennikami aborcji. Osobiście uważam, że za argumentowaną w ten sposób liberalizacją przepisów stoi nierzadko pewna naiwność i lekceważenie wychowawczej funkcji prawa, niekoniecznie jednak jest to zła wola. Warto o tym pamiętać w dyskusjach, bo może się okazać, że pochopnie uznamy za przeciwnika kogoś, kto w sprawach najistotniejszych ma w gruncie rzeczy podobne do nas poglądy.
Zabiegi językowe
Nowy paragraf francuskiej konstytucji przenosi jednak debatę w zupełnie inne rejony. Nie mówimy tu już o „warunkach dopuszczalności”, ale o „warunkach korzystania z przysługującej kobiecie swobody”. Słowem: aborcja jest w tym ujęciu czymś, co się kobiecie po prostu należy. Jeżeli jej zapragnie – może z niej skorzystać. W Polsce drogę do takiego myślenia od lat torują chociażby „Wysokie Obcasy” – magazyn „Gazety Wyborczej”, który na jednej ze swoich okładek umieścił nawet aktywistki w koszulkach z napisem „Aborcja jest OK”. Dodajmy jednak, że środowiska propagujące aborcję z reguły zalecają unikanie sformułowań „aborcja na życzenie” czy „aborcja na żądanie”. Pierwsze z nich kojarzy się bowiem z kaprysem, drugie jest nacechowane agresywnie. Zamiast tego proponują formy pozornie bardziej neutralne – „aborcja w pełni dostępna” albo „aborcja do 12. tygodnia ciąży bez ograniczeń”. W gruncie rzeczy chodzi jednak o to samo: pokazanie, że aborcja jest jedynie „zabiegiem”, czymś, co da się zestawić np. z wyrwaniem zęba (takiej analogii dokonała niedawno podczas dyskusji na Kanale Zero ginekolog dr Anna Orawiec, która próbowała też dowodzić, że z biologicznego punktu widzenia płód da się porównać do pasożyta).
Środowiska określające siebie jako pro-choice wiedzą jednak, że to, jakich używamy w tej debacie sformułowań, jest bardzo istotne. Dlatego publikują nawet rozmaite poradniki, uczące adeptów aborcyjnej propagandy, których określeń używać, a których unikać. Przykład z „aborcją na życzenie” i „aborcją w pełni dostępną” zaczerpnąłem z poradnika „Jak mówić/pisać o aborcji?”, przygotowanego przez Federację na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Na pierwszej stronie tego poradnika można wyczytać hasło: „Język kreuje rzeczywistość” – i jest to mimowolna autodemaskacja jego autorów. Tak właśnie: kreuje, a nie odzwierciedla, bo w lewicowej nowomowie chodzi o to, by stworzyć alternatywną rzeczywistość. Niczym w „Roku 1984” Orwella język jest tu kształtowany tak, by nie dało się nawet pomyśleć czegoś, co godziłoby w proaborcyjną ideologię. Charakterystyczną cechą tego języka jest odwracanie pojęć – według poradnika „Federy” nie należy używać określenia takich jak „obrońca/obrończyni życia (pro-life)”, lecz powinno się je zastąpić negatywnymi sformułowaniami, np. „przeciwnik/przeciwniczka aborcji/wyboru (anti-abortion, anti-choice)”. „»Pro-life« sugeruje, że zwolennicy wyboru i dostępu do bezpiecznej aborcji są przeciwko życiu, tymczasem to im zależy na życiu kobiet zarówno w sensie jego fizycznej ochrony, jak też poszanowania konstytucyjnego prawa do decydowania o swym życiu osobistym” – tłumaczą autorzy poradnika. W skrócie: prawdziwymi obrońcami życia są ci, którzy opowiadają się za możliwością jego przerwania na mniej lub bardziej wczesnym etapie.
Tak mówić, żeby było widać
To odwrócenie pojęć jest możliwe dzięki redukowaniu ich znaczenia do tych elementów, które pasują do obowiązującej ideologii. Na przykład pojęcie „życia” można ograniczyć do tego, co urodzone. Prawa kobiet da się wtedy odmieniać przez wszystkie przypadki i rozszerzać na to, co żadnym prawem nie jest, a mały człowiek w łonie matki traci swoją podmiotowość – nie ma żadnych praw. Znamienne, że w podrozdziale „Język wizualny” wspomniany poradnik zaleca, by „ze względu na siłę obrazu” unikać przy tekstach o aborcji „stereotypowych” ilustracji, w tym – uwaga! – „płodów przypominających noworodki”. Dlaczego? Czy przypadkiem nie po to, by ktoś nie pomyślał, że mamy jednak do czynienia z człowiekiem?
I tu warto się zatrzymać, bo wydaje się, że i od lewicowych ideologów możemy się czegoś nauczyć, przekuwając ich przestrogi w zachętę. Skoro obraz ma taką siłę – wykorzystajmy ją! Niekoniecznie wystawiając w miejscach publicznych zdjęcia rozczłonkowanych ciał, które mogą przerazić małe dzieci. Ale pokazujmy, jak wygląda człowiek na różnych etapach życia płodowego. I mówmy o nim tak, żeby było widać to, o czym opowiadamy. Starajmy się odzwierciedlać, a nie kreować rzeczywistość. Czy faktycznie wymaga to używania terminologii biologicznej: zygota, zarodek, embrion i płód, jak zachęca Dominika Kozłowska w internetowej rozmowie z Karolem Paciorkiem? Redaktor naczelna miesięcznika „Znak” uważa za nadużycie stosowanie w debacie publicznej określenia „dziecko nienarodzone”, bo „wtedy terminacja ciąży czy aborcja staje się od razu zabójstwem”. Natomiast proponowana przez nią terminologia „stara się opisywać i pokazywać pewną stopniowalność rozwoju życia ludzkiego”. Jest jednak w tym rozumowaniu pewien paradoks: skoro według samej naczelnej „Znaku” wszystkie te fazy rozwoju dotyczą „życia ludzkiego”, to czy słowo „zabójstwo” nie jest tu jak najbardziej na miejscu? Od którego w takim razie momentu zaczyna się człowiek? Czy to aby nie biologia dostarcza nam odpowiedzi na to pytanie, mówiąc, że zygota, czyli komórka powstała w wyniku zapłodnienia, „jest pierwszym stadium rozwojowym nowego, genetycznie unikalnego osobnika potomnego”?
Nie tylko o zakazach
W tym kontekście warto też wspomnieć o tak często pomijanym w dyskusji na temat tzw. tabletki „dzień po” fakcie, że jednym z możliwych jej działań jest uniemożliwienie zagnieżdżenia zarodka (w stadium blastocysty) w macicy. Najczęściej mówi się tylko, że tabletka w tej sytuacji „zapobiega ciąży”, przyjmując, że ta zaczyna się właśnie od momentu zagnieżdżenia (nie jest to zresztą jedyna istniejąca definicja ciąży). Ale skoro już posługujemy się terminologią biologiczną, to bądźmy w tym konsekwentni i precyzyjni. Czemu m.in. poradnik „Federy” nie używa w tym kontekście np. terminu „zarodek”, tylko mówi o „zapłodnionej komórce jajowej”? Czy nie po to, by ktoś przypadkiem nie pomyślał, że mamy do czynienia z ludzkim życiem?
Osobiście jestem jak najbardziej za tym, by używać w tej debacie wiedzy z dziedziny biologii, zwłaszcza że to właśnie ona dostarcza najsilniejszych argumentów za tym, by chronić życie od samego początku. Warto jednak korzystać z tej wiedzy w taki sposób, by rozjaśniać, a nie zaciemniać czy rozmydlać rzeczywistość. Naukowa terminologia może się przydać w specjalistycznych sporach o niuanse, ale w rozmowach między laikami lepszy będzie język bardziej obrazowy. Mówmy więc o tym, że już od pierwszych tygodni rozwoju zarodka rozwija się układ nerwowy małego człowieka; pokazujmy, kiedy pojawiają się poszczególne organy, kiedy zaczyna bić serce (według najnowszych badań już w 16. dniu od poczęcia!). Unikajmy natomiast w tej rozmowie agresji – w ten sposób nikogo nie przekonamy; sprawimy tylko, że strony okopią się na swoich stanowiskach. I wreszcie (w tym akurat rację ma redaktor naczelna „Znaku”) debata nie powinna dotyczyć wyłącznie zakazów, ale także, a może przede wszystkim, wsparcia – państwowego, społecznego, kościelnego – dla kobiet w ciąży, ofiar przemocy, rodziców wychowujących dzieci z niepełnosprawnościami. Bo życie ludzkie wymaga ochrony na każdym jego etapie – przed i po narodzinach. Nasze bycie pro-life nie będzie wiarygodne, jeśli zaniedbamy którykolwiek z tych etapów.