Modlitwa jest rzeczywistością, która prowadzi nas do bliskości z Bogiem obecnym w drugim człowieku i stworzeniu, a nie murem, którym odgradzamy się od świata.
23.03.2024 21:44 GOSC.PL
Od paru dni po internetowych kato-banieczkach hula artykuł z gazeta.pl zatytułowany: „Wchodzą do autobusu, wyciągają różaniec i ostentacyjnie się modlą. Dlaczego nie robią tego w domu?" (w różnych wariantach). Jedni śmieszkują i ironizują, inni się oburzają, jeszcze inni wzruszają ramionami i idą dalej. Fakt, ten clickbaitowy tytuł jest sam w sobie memiczny. Wystarczy zmienić go wstawiając za różaniec smartfona czy książkę, żeby zrobiło się zabawnie. Skoro jednak temat został już wywołany, to warto skorzystać z okazji do refleksji, bo temat wcale nie jest tak płytki jak może się wydawać na podstawie tytułu.
Dlaczego zatem modlimy się w autobusach, tramwajach, czy pociągach?
Osobiście robię to głównie z tego samego powodu, dla którego w tych momentach odpisuję na zaległe maile i wiadomości na Whastsappie czy Messengerze: bo mam wtedy czas. Jadąc z punktu „A” do punktu „B” przez punkt „Ą” (jak nawinął klasyk), układam sobie w głowie sprawy, które mam do zrobienia i myślę o różnych osobach. Wykorzystuję czas podróży, żeby ucieszyć się ich bliskością w moim życiu i wyrazić to w prosty sposób: pisząc wiadomość, odpowiadając na zaległe, wysyłając mema, filmik z kotami lub cokolwiek innego, a w przypadku Pana Boga, modląc się w jakiejś formie. Różaniec jest tu o tyle wdzięczny, że dzięki swojej prostocie nie wymaga wielkiego skupienia (o które trudno w środkach komunikacji publicznej), lecz pozwala, żeby święta historia zbawienia opowiadana w tajemnicach różańca nienachalnie skleiła się z moją codzienną historią jazdy na uczelnię, w delegację, czy do przyjaciół.
W dyskusjach o odmawianym publicznie różańcu pojawia się nieraz argument „świadectwa”, jakim jest modlitwa w miejscu publicznym. Absolutnie nie chcę go dewaluować, chciałbym jednak zwrócić uwagę, że jest to kwestia nieco problematyczna. Utkwiło mi w pamięci przemyślenie, którym podzielił się z nami na zajęciach na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim jeden z naszych wykładowców. Mówił on o księżach i seminarzystach, którzy chodzą po mieście (rzecz dzieje się w centrum Rzymu) w eleganckich strojach duchownych, z uduchowioną miną i nieco ostentacyjnie odmawianym różańcem. Według wspomnianego profesora, główny komunikat, jaki wysyłają owi duchowni (obecni lub przyszli), brzmi: nie podchodź, nie zawracaj mi głowy, bo jestem teraz zajęty rzeczami wyższymi. Można tę interpretację podzielać lub nie, ale warto wziąć go pod uwagę. Do podobnego mechanizmu odwołuje się właśnie autorka przywoływanego tekstu, choć paradoksalnie, w znacznie łagodniejszy sposób. Argument ze świadectwa jest bowiem mieczem obosiecznym: jeśli praktyka religijna nie łączy się z otwartością na drugiego człowieka, szacunkiem i wrażliwością, może stać się świadectwem… religijnej obłudy i kościelnej hipokryzji. Ludzie rozpoznają Chrystusa nie tyle przez nasze deklaracje i rytuały (skądinąd niezbędne w codziennym przeżywaniu wiary), co przez doświadczenie bezinteresownej miłości, jaką Bóg chce ich obdarowywać za naszym pośrednictwem.
Czy wobec tego lepiej nie modlić się w miejscach publicznych? Bynajmniej. Wystarczy pamiętać, że prawdziwa modlitwa jest rzeczywistością, która prowadzi nas do bliskości z Bogiem obecnym w drugim człowieku i stworzeniu, a nie murem, którym odgradzamy się od świata.
Henryk Przondziono / Foto GośćDominik Dubiel SJ