Nie miał on wdzięku ani też blasku, aby na niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał. Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy go za nic. Lecz on się obarczył naszym cierpieniem, on dźwigał nasze boleści, a myśmy go za skazańca uznali, chłostanego przez boga i zdeptanego. Lecz on był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. (…) Spodobało się panu zmiażdżyć go cierpieniem. Iz 52,2-3.10
Można do Boga mieć pretensje, robić Mu wyrzuty. Wypominać miliony zagazowanych w Auschwitz, spalonych bądź skażonych radioaktywnymi bombami, sięgać jeszcze dalej i pytać z żalem o los pomordowanych w Jego Imię w trakcie religijnych wojen. Można. I rzeczywiście, dla wielu wszystkie te fakty złożyły się w kompendium antywiary, non credo wypowiadane w imię ludzkiego cierpienia. A przecież chodzi o grzech. O to, że nawet najmniejszy, choć takie przecież nie istnieją, jest czymś strasznym, zaburzającym pierwotną harmonię pomiędzy Bogiem i Jego stworzeniem, czyli nami. Nie chodzi przecież tylko o jakieś przekroczenie norm, za które da się ustalić wymiar kary! Grzech jest czymś o wiele gorszym, straszniejszym, przerażającym. Grzech odwraca wszelki porządek i prowadzi do negacji – nie tylko Boga, ale przede wszystkim człowieka. Czy mogłoby być inaczej, skoro Jezus Chrystus, „zmiażdżony cierpieniem”, stał się ofiarą za nasze grzechy? Albo z drugiej strony: czy mógłby się nią stać w inny sposób? Bez tego miażdżącego ciężaru, który wgniótł Go w ziemię jak monstrualna pieczęć położona pod dłużnym zapisem starodawnej winy?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.