Narzucamy rolę zbawcy – narodu, Kościoła, świata – ludziom, którzy sami nawet nie próbują stawiać się w takiej roli. Rozdmuchane oczekiwania wobec kolejnych papieży, biskupów, przewodniczących Konferencji Episkopatu Polski, proboszczów, wikarych, liderów zawsze będą kończyć się jakimś rozczarowaniem. Zamiast tego wystarczy uznać w nich równocześnie przewodników i braci w wierze. To pomaga połączyć szacunek i wsparcie z godzeniem się na ich niedoskonałość. I z prawem do mądrej krytyki.
14.03.2024 12:51 GOSC.PL
Z faktu, że nasz Zbawiciel jest równocześnie dla nas i Bratem, i Pasterzem, nie można wyciągać wniosku, że to działa również w drugą stronę: że każdy pasterz i przewodnik w wierze ma pełnić funkcję zbawcy naszej rzeczywistości.
„Oczekiwania, jakie formułują ludzie, są nieludzkie. Przekraczają możliwości zwykłego śmiertelnika. Biskup wedle tych żądań ma być pasterzem, ojcem, sędzią, ekonomistą, administratorem, publicystą, orantem, oczywiście człowiekiem i kim tylko jeszcze. No i w tym wszystkim ma być świetny i święty, doskonały i nienaganny. A jakie oczekiwania media, w tym niestety także katolickie formułowały wobec nowego przewodniczącego KEP? To dopiero była karuzela. Bóg może by sprostał, choć nie wiem. Albo to wynikało z ignorancji, albo z manipulacji. Kiedyś Wisława Szymborska powiedziała, że jak się zostaje noblistką, to trzeba się znać na wszystkim, na konserwacji rur hydraulicznych i na podróżach w kosmos. Z biskupem jest chyba podobnie. Biskupie trudności wiążą się także z samotnością, która potrafi odebrać zapał”.
To fragment rozmowy Agnieszki Huf i Piotra Sachy z abp. Adrianem Galbasem, metropolitą katowickim, która ukaże się wkrótce na portalu „Gościa Niedzielnego”. Moi redakcyjni koledzy przeprowadzili ją przed wyborami nowego przewodniczącego KEP, ale przytoczone wyżej słowa dobrze oddają klimat, jaki panował w mediach wokół tego wydarzenia. Owszem, wydarzenia ważnego, ale nie rozstrzygającego przecież o tym, kim będziemy jako Kościół w najbliższych latach. Bo o tym decyduje suma tak wielu czynników (z których osobiste nawrócenie każdego wiernego i pasterza jest warunkiem wstępnym), że opieranie nadziei na jednej zmianie personalnej wydaje się po prostu nieracjonalne.
To prawda, że do pewnego stopnia takie myślenie jest zrozumiałe: mamy prawo oczekiwać, że na czele Kościoła powszechnego, diecezji, parafii, instytucji kościelnych będą stać ludzie, którym po prostu można zaufać, na których doświadczeniu wiary i osobistej uczciwości można się oprzeć. Nie każdy przecież musi być liderem, pasterzem, przewodnikiem, a skoro już godzi się na swój wybór – musi liczyć się z oczekiwaniem, że widzi dalej i głębiej niż pozostali, że potrafi podejmować decyzje, a nie tylko „piastować urząd”. Ale przecież zgoda na bycie „tym pierwszym” nigdy nie jest zgodą na przyjmowanie roli zbawcy narodu, Kościoła, świata. I z tym powinni pogodzić się również ci wszyscy, którzy – świadomie lub nie – taką rolę próbują narzucić i z takiej roli swojego „idola” rozliczać.
Myślałem o tym już dwa lata temu, gdy kolejne wypowiedzi papieża Franciszka o wojnie na Ukrainie budziły nasze zdumienie, niezrozumienie, pewnie czasem nawet irytację. Sam napisałem zresztą trudny dla mnie osobiście tekst „Franciszku, nie rozumiem” (https://www.gosc.pl/doc/7411798.Franciszku-nie-rozumiem). Ale po czasie doszedłem do tyleż banalnej, co lekceważonej często refleksji: Kochajmy tego papieża. Ale takiego, jakim naprawdę jest i jakim chyba chce być - przewodnika w sprawach wiary, ale też brata na wspólnej drodze. A jeśli brata, to popełniającego również błędy, jak my, w ocenie rzeczywistości. Podobnie z biskupami, kolejnymi przewodniczącymi KEP, proboszczami….
Nie, to nie żadne „luzowanie wymagań” wobec pasterzy w sytuacji, gdy potrzeba naprawdę wielu stanowczych działań i decyzji, które pozwolą Kościołowi z „oczyszczoną nadzieją” wejść w radykalnie zmieniającą się rzeczywistość społeczną. To tylko zachęta, by nie wiązać nadmiernych oczekiwań z osobami, które nie mają być zbawcami, wykonującymi robotę za innych. Albo odwrotnie: by nie skreślać z góry kogoś, kto w naszym mniemaniu „nie rokuje”. To także zachęta do tego, by godzić się na czytelne komunikowanie o realnych problemach, niedociągnięciach, by zrezygnować z języka, który nie opisuje rzeczywistości kościelnej, ale ją maluje i ubiera w gorset niestrawnych oświadczeń. Już kiedyś pisałem, że na szczęście w czasach apostolskich nie istniało Biuro Prasowe Dwunastu. Bo wtedy zamiast szczerych do bólu Ewangelii, Dziejów Apostolskich i Listów, mielibyśmy oficjalne oświadczenia o przebiegu wydarzeń i wypowiedziach Apostołów, na przykład: „Nie jest prawdą, że uczniowie Jezusa spierali się miedzy sobą o to, który z nich jest ważniejszy i który ma mieć najlepsze miejsce w królestwie niebieskim. W rzeczywistości była to tylko rzeczowa dyskusja o tym, kto dłużej zna Jezusa i kto dzięki temu lepiej zapamiętał Jego pierwsze przypowieści” albo i takie: „Nie jest prawdą, że między Pawłem i Piotrem doszło do jakichś nieporozumień i że pierwszy upomniał publicznie drugiego. W rzeczywistości doszło do pogłębionej rozmowy między Apostołami, w wyniku której obaj wyrazili sobie wdzięczność za godne prowadzenie dzieła Bożego”.
Jeśli z takiego lukrowania kościelnej rzeczywistości zrezygnujemy, będzie nam łatwiej – zarówno cieszyć się z dobrych działań, słów, gestów, decyzji pasterzy Kościoła, jak i nazywać po imieniu sytuacje, w których zawiodą. Rozdmuchane oczekiwania wobec kolejnych papieży, biskupów, przewodniczących Konferencji Episkopatu Polski, proboszczów, wikarych, liderów zawsze będą kończyć się jakimś rozczarowaniem. Zamiast tego wystarczy uznać w nich równocześnie przewodników i braci w wierze. To pomaga mądrze połączyć należny szacunek i wsparcie z godzeniem się na ich niedoskonałość. I z prawem do mądrej krytyki.
Roman Koszowski/Foto GośćJacek Dziedzina