Polska w NATO – czy po 25 latach członkostwa jesteśmy bezpieczni?

Na rocznicowe wspominki i rozpływanie się w zachwytach nad członkostwem w „najsilniejszym sojuszu wojskowym na świecie” był może czas 15-20 lat temu. Wtedy mieliśmy prawo do dziejowej satysfakcji, może nawet euforii. Dziś, w czasie wojny za miedzą, trzeba postawić żołnierskie pytanie: dlaczego na wschodniej flance, najbardziej zagrożonej części NATO, nadal nie stacjonują wystarczająco odstraszające siły?

Sojusz Północnoatlantycki jest nam potrzebny, bo Polska nie jest w stanie sama obronić się przed potencjalną agresją ze strony Rosji. To truizm, który można i trzeba powtarzać, ale na którym nie można poprzestać. Nie tylko dlatego, że dobrze dziś wiemy, że nie wystarczy mieć starszego i silniejszego kolegę, by spać spokojnie, tylko samemu trzeba być gotowym do obrony (choć i to przez lata nie było dla wszystkich oczywiste – panowała irracjonalna euforia, skutkująca osłabianiem narodowego potencjału militarnego). Ta świadomość jest ważna także dlatego, że racjonalna ocena możliwości NATO opiera się na prostej wiedzy: to nie jest sojusz oderwany od politycznych uwarunkowań tworzących go państw, które przecież na co dzień dzieli bardzo wiele w ocenie zagrożeń i w realizacji narodowych interesów. Po drugie: NATO, po latach uśpienia i lekceważenia rosyjskiego zagrożenia, dopiero przechodzi przyspieszoną reaktywację w ocenie sytuacji i podejmowaniu decyzji o zaangażowaniu w naszej części Europy. Przez ostatnie lata bowiem można było odnieść wrażenie, że NATO zachowuje się bardziej jak drużyna zuchów, a nie najpotężniejszy sojusz wojskowy na świecie: ostrożnie posuwa się naprzód, badając teren, zamiast stawiać odważne żołnierskie kroki. Wyglądało to trochę jak nieustanne chodzenie na palcach wokół niedźwiedzia – byle nie drażnić, nie prowokować. Trzeba było wojny na Ukrainie, by niektórzy decydenci przejrzeli i uznali, że taka postawa była zachętą dla agresora do kolejnych aktów agresji. Różnice interesów nadal jednak sprawiają, że nie ma mowy o umieszczeniu w Polsce i krajach bałtyckich takich sił, by agresor nawet nie odważył się wygrażać co jakiś czas „zmieceniem ich z powierzchni ziemi”. Z całym szacunkiem dla zuchów i harcerzy, „najpotężniejszy sojusz wojskowy w historii” nie może dłużej bawić się w podchody i badanie terenu. Niestety, jesteśmy na wojnie, nawet jeśli ciągle toczy się ona „tylko” za miedzą.

Jeszcze niedawno niemiecka prasa twierdziła, powołując się na tajny raport Sojuszu, że NATO potrzebowałoby aż 6 miesięcy, żeby odpowiedzieć na atak Rosji na przykład w krajach bałtyckich. I że wojska natowskie nie zdążyłyby dotrzeć nawet na rosyjską paradę zwycięstwa w stolicach tych państw. Dziś z pewnością wygląda to dużo lepiej – bo liczba wojsk natowskich, rozlokowanych na wschodniej flance, jest zdecydowanie większa niż parę lat temu – ale to nadal nie jest siła, która byłaby w stanie skutecznie odstraszyć agresora. Bo nie chodzi przecież o wygranie potencjalnej wojny NATO z Rosją (nikt myślący jej nie chce), ale o stworzenie sytuacji, w której Rosja nawet nie weźmie pod uwagę napaści.

Niestety, nie da się w szybkim tempie nadrobić lat zaniedbań. A największy sojusz wojskowy na świecie nie miał do niedawna żadnych planów strategicznych na wypadek konfliktu z Rosją. – Tak właśnie NATO w ostatnich latach funkcjonowało. Jakiekolwiek wskazanie na Rosję jako potencjalnego agresora spotykało się z natychmiastową wewnętrzną krytyką. Z tego powodu ograniczano również Polsce dostęp do różnych nowoczesnych technologii: przecież wam nic nie zagraża, więc po co wam to, mówiło się w tych kręgach – usłyszałem kiedyś od jednego z polskich generałów gorzką uwagę. Mój rozmówca przyznawał, że przez ostatnich kilkanaście lat NATO spało. 

Nie można oczywiście zrzucać winy wyłącznie na czynniki zewnętrzne. Polska również przespała pierwszą połowę (a może nawet większą część) okresu członkostwa w NATO. Ograniczanie wydatków na zbrojenia i ograniczenie liczby wojska było jednym z największych błędów kolejnych ekip rządzących. – Myślenie, że jak wstąpimy do NATO, to będziemy wydawać mniej, jest błędne, bo pomaga się silnemu – mówi „mój” generał. – Jeżeli działamy zespołowo, to wszyscy się zbroimy, a nie robimy tak, że zawiązujemy pakt: my się rozbroimy, a inni będą nas bronić. Zresztą w całej Europie budżety wojskowe były bardzo mocno okrajane, tak jakby w XXI w. nie zagrażały nam konflikty – dodaje.

Pozostaje oczywiście klasyczne pytanie: czy słynny artykuł 5. traktatu waszyngtońskiego, mówiący o pomocy NATO w przypadku ataku na jednego z jego członków, może w praktyce pozostać martwy na wypadek agresji „nie wprost”? Czy w przypadku prowokacji, „zielonych ludzików”, stopniowej aneksji terytorium może być tak, że nikt nam nie pomoże? Bo sojusznicy będą ciągle czekać na „prawdziwy” atak. To pytanie zadałem jeszcze innemu dowódcy polskiemu. Odpowiedział: – Moi koledzy z NATO mówili mi często: to nie jest tak, że jak Polska zostanie napadnięta, to z automatu będą tu przerzucone jakieś dywizje. Pomijając już fakt, że takich planów w istocie nie było. Artykuł 5. może być zrealizowany również w ten sposób, że jakiś kraj przyśle nam kilka egzemplarzy broni oraz list dyplomatyczny o treści: „Jesteśmy z wami, trzymajcie się”. Stąd tak ważne są regularne manewry na poważną skalę. Ćwiczenia kilkunastu tysięcy wojsk, gdzie można by na poziomie operacyjnym koordynować działalność, żeby dowódcy się znali, żeby nasi partnerzy poznawali potencjalny teren przyszłego działania – mówi mój rozmówca. 

Oczywiście, po przeszło dwóch latach wojny na Ukrainie jesteśmy w zupełnie innym miejscu w lutym 2022 roku, nie mówiąc o 12 marca 1999 roku, gdy wstępowaliśmy do NATO. Polska musi robić wszystko, by nie ustawać w przekonywaniu partnerów zachodnich do jeszcze większego zaangażowania sił Sojuszu na wschodniej flance. Trzeba to robić, mając w tyle głowy świadomość, że to nadal te same państwa, które dotąd albo lekceważyły rosyjskie zagrożenie, albo swoją polityką wręcz ośmielały Putina do agresji. Te same państwa, które dotąd (a może i nadal?) traktowały Polskę i kraje bałtyckie jednak jako członków drugiej kategorii. Powiedzieć w 25. rocznicę wstąpienia do NATO, że Sojusz nie gwarantuje nam bezpieczeństwa z automatu, to jedna z takich tez, co do których autor bardzo chciałby się mylić. Nie po to przecież wstępowaliśmy do „najpotężniejszego sojuszu wojskowego na świecie”, by teraz wątpić w pewność jego gwarancji bezpieczeństwa i skuteczność odstraszania w razie zagrożenia choćby jednego z członków. A jednak, mimo naturalnej potrzeby wiary w takie gwarancje, wiary, na której Polska oparła całą strategię bezpieczeństwa ostatnich trzech dekad, trzeba nieco urealnić natowską zasadę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Trzeźwe spojrzenie na realia każe być przynamniej ostrożnym, a przede wszystkim skutecznym w przekonywaniu zwłaszcza Waszyngtonu, że na naszej wschodniej granicy musi stać potężna siła odstraszająca głównego agresora XXI wieku.
 

Polska w NATO – czy po 25 latach członkostwa jesteśmy bezpieczni?   Uroczystość z okazji 25. rocznicy wstąpienia Polski do NATO na Rynku Głównym w Krakowie PAP/Łukasz Gągulski
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina