Kościół znów, jak w PRL, może stać się miejscem przekazywania historii, w której ważną, wspólnotową rolę odgrywała miłość Boga i ojczyzny.
Kiedy moja nauczycielka w liceum na lekcji historii mówiła o zbrodni katyńskiej, wiedzieliśmy doskonale, że się naraża. Wprawdzie był to już późny PRL i nie groziło jej za to więzienie jak w czasach stalinowskich, ale na pewno mogła mieć z tego powodu spore nieprzyjemności. Przypomniałam sobie jej postać w związku z proponowanymi zmianami w podstawach programowych szkół podstawowych oraz ponadpodstawowych i wyrzuceniem informacji o zbrodni na polskich oficerach w Katyniu. I drugi nasuwający się obraz, a właściwie zdjęcie siedmioletniego Stefana Wyszyńskiego z książką pod pachą. Był to zakazany w zaborze rosyjskim podręcznik do historii Polski, z którego potajemnie, wieczorami ojciec uczył go rodzimych dziejów i kultury. Nie sugeruję, że niebawem trzeba będzie uczyć dzieci na tajnych kompletach, a jedynie to, że nieodrobione lekcje historii mszczą się w dwójnasób.
Jak już pisałam, nie jestem przeciwniczką odchudzenia podstaw programowych z historii czy języka polskiego, a tym samym dania nauczycielom więcej czasu na bardziej dogłębną analizę wybranych zagadnień, by nauczanie nie było, jak w przypadku historii, gonitwą przez wieki. Ale każdy program ma jakiś cel i to bardziej zasadniczy niż to, co zostało określone w podstawie jako efekt kształcenia. Chodzi w istocie o to, jakie przyszłe pokolenia chcemy wykształcić i wychować. Czy ludzi świadomych swych korzeni i tożsamości narodowej, zdolnych do tworzenia i obrony wspólnoty, czy zagubionych w świecie współczesnych nomadów, niezdolnych do tworzenia trwałych i odpowiedzialnych więzi.
W kontekście odpowiedzi na to pytanie słusznie budzą wielki niepokój przedłożone do prekonsultacji propozycje MEN. Jak bowiem wykazał w GN (nr 9) Szymon Babuchowski, z list lektur w pierwszej kolejności do usunięcia wskazano na to wszystko, co wiąże się z Bogiem i ojczyzną. O innych niepokojących pomysłach, wpisujących się w tę wyraźną światopoglądową tendencję, pisał w odniesieniu do lekcji historii Andrzej Grajewski, a wcześniej prof. Andrzej Nowak.
Notabene Joanna Cieśla w tygodniku „Polityka” zarzuciła profesorowi „nieumiejętność czytania”, co można by uznać za śmieszne, gdyby nie było tak niedorzeczne. Najważniejszy argument red. Cieśli w obronie pomysłów MEN zasadza się na stwierdzeniu, że to dopiero propozycje (konsultacje mają zakończyć się w połowie kwietnia), a nie ostateczny kształt zmian w podstawach programowych. Można by się nawet po części z tym zgodzić, gdyby nie budzący zdumienie fakt, że coś takiego jak przytaczane szeroko propozycje eliminacji określonych lektur czy postaci historycznych, mogło w ogóle komuś przyjść do głowy. Komuś – czyli ekspertom MEN. Wykreślenie z programu chrztu Polski, rzezi wołyńskiej czy wspomnianej zbrodni katyńskiej, a także usunięcie z lektur obowiązkowych „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, czy to, iż na żadnym etapie kształcenia uczeń nie pozna całego „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza – by poprzestać z braku miejsca na tych przykładach – musi budzić sprzeciw. Tym bardziej że, jak uczy doświadczenie, projekty przed konsultacjami i po nich niewiele się od siebie różnią.
MEN zapewnia, że nauczyciele będą mieli więcej swobody w zakresie przekazywanych treści. Ale ilu z nich zechce wyjść poza podstawy, które przecież zostaną uzupełnione o nowe lektury czy tematy?
W tej sytuacji wydaje się, że przekazywanie uczniom wykreślonych treści związanych z polską historią i chrześcijańską kulturą powinni wziąć na siebie katecheci. Skoro nowe podstawy mają wejść w życie, po okresie rocznej próby, od roku szkolnego 2025/2026, już teraz trzeba zająć się przygotowaniem do tego nauczycieli religii; tworzyć nowe podstawy programowe katechezy szkolnej (a także pozaszkolnej). To jest zaś rola Kościoła hierarchicznego. Wygląda bowiem na to, że Kościół znów, jak w PRL, może stać się miejscem przekazywania historii, w której ważną, wspólnotową rolę odgrywała miłość Boga i ojczyzny. Oczywiście, nikt w wychowaniu dzieci nie zastąpi rodziców czy dziadków, których nic nie może zwolnić z obowiązku takiego pokierowania dziećmi, by wiedzę tę zdobyły czy to w Kościele właśnie, czy np. w pozarządowych instytucjach oświatowych.
Ufam, że latających uniwersytetów nie trzeba będzie odtwarzać (starsi wiedzą, co to było), choć… kto wie.
Ewa K. Czaczkowska