Księdza Jana Szkoca nie dało się pomylić z kim innym. Zawsze w sutannie, w czarnym kapeluszu i zarzuconym na plecy czarno-białym szaliku, spieszył do innych.
A to żeby rozdawać kilka tysięcy serków i lodów pątnikom, idącym na Jasną Górę z Pielgrzymką Zagłębiowską. A to do sklepu, żeby kupić w hurtowej ilości książki i słodycze, a potem zrobić z nich setki paczek dla swoich uczniów, współpracowników, parafian, a pod koniec życia – współmieszkańców Domu Księdza Emeryta w Będzinie-Koszelewie. Albo żeby sprawować Eucharystię dla wspólnot neokatechumenalnych, kiedy to maluchy z wielodzietnych rodzin, którymi się zachwycał, nieraz chciały mu siadać na kolanach. Lub po prostu na ukochaną Jasną Górę, gdzie u Matki Najświętszej znajdował pokrzepienie. Piszę o Księdzu Prałacie, jak się do niego zwracano, w czasie przeszłym, choć mam świadomość, że ci, których kochamy, nie odchodzą. A jednak całkiem niedawno przeżyłam rozstanie z nim, bo ksiądz Jan, prywatnie mój wujek, brat mojej mamy Marii, zmarł 9 lutego br. w 92. roku życia i 70. roku kapłaństwa.
Jestem z nim powiązana szczególnymi więzami bliskości, ale widząc tłumy wiernych, zgromadzone na Mszy św. pogrzebowej tego starego kapłana, mogę spokojnie napisać, że podobna bliskość łączyła go z setkami innych. Wielu podchodziło do skromnej, według jego testamentu - zbitej z prostych sosnowych desek trumny, żeby ją dotknąć, a nawet pocałować. Robili jej zdjęcia, a nam – rodzinie – dziękowano za Wujka. W internecie pojawiły się setki świadectw, jak jego życie działało na tych, którym posługiwał. Widać było, że w jego wielorakiej działalności najważniejsze było to, o czym wspominają wszyscy: że był dobrym człowiekiem. Tylu ludziom pomagał w ciszy i ukryciu. Pod koniec życia jego pokój pustoszał, bo rozdawał swoje rzeczy tym, którym bardziej mogły się przydać.
Jego biografia to zbiór faktów, między którymi kryje się miłość. Ciekawe, że każdy ze wspominających go opowiadał mi, że miał wrażenie, iż był dla niego najważniejszy. Przypomnę tylko kilka znaczących wydarzeń z jego życia: od 1973 do 1986 r. był administratorem i proboszczem parafii św. Jana Chrzciciela w Złotym Potoku. To wtedy wybudował trzy kościoły w pobliskich Pabianicach, Sielcu Janowskim oraz Gorzkowie. Przez następne dwadzieścia lat sprawował funkcję proboszcza parafii św. Tomasza Apostoła w Sosnowcu-Pogoni, rozciągającej się wokół kościoła z podświetlanymi nocą wieżami, widocznymi z pociągu relacji Warszawa–Katowice. Wbrew opiniom, że to wariacki pomysł, wyciągnął je do nieba, a teraz świecą jak lampki na jego grobie, a wielu uznaje je za symbol Sosnowca. Przy parafii założył pierwsze gimnazjum i liceum katolickie w naszym regionie. Był inicjatorem powstania, formatorem kadry i ambasadorem Hospicjum św. Tomasza w Sosnowcu. Niestrudzonym pielgrzymem, który 35 razy pielgrzymował pieszo do Matki Częstochowskiej i Piekarskiej. Animował duszpasterstwo trzeźwości, rodzin, ale przede wszystkim młodych. Przez lata nie opuścił ani jednego Spotkania Młodych Taizé i Światowych Dni Młodzieży. Z radością otaczała go młodzież w Denver, na Marienfeld w Kolonii, ale i ostatnio w Krakowie.
„W wielu domach, rodzinach, kapłańskich i zakonnych wspólnotach, w wielu zacnych gremiach dzieło księdza Jana od lat wzbudzało i wciąż wzbudza gorące dyskusje. Jedno jest pewne: Jego dobre dzieła przeżyły go! Przetrwały i nadal trwać będą, bo się poczęły z wiary! Autentycznej! Niezłomnej i ufnej!” – podkreślał w pożegnalnej homilii ks. Paweł Sobierajski, duszpasterz środowisk twórczych diecezji sosnowieckiej. A celebrujący pogrzebową Eucharystię abp Adrian Galbas, administrator apostolski diecezji sosnowieckiej, zwierzył się: „Dotknęły mnie dziś szczególnie dwa świadectwa. Pierwsze – to wasza tak liczna obecność oraz długa lista zamówionych Mszy św. w intencji śp. ks. Jana. To pokazuje, jak ważny dla was był i jaki ślad pozostawił w waszym życiu. Drugie świadectwo to prośba samego ks. Jana, byśmy właśnie w tym momencie Mszy św. zamilkli, aby w jej czasie nie było wygłaszanych żadnych pochwał i wielkich laudacji na jego cześć. Nie chciał, aby Boża chwała została zdominowana przez ludzką. Bóg widzi w ukryciu. Dlatego z pewnością dostrzegł więcej niż to, co na temat ks. Jana zostało tu dziś powiedziane”.
O moim Wujku można by mówić godzinami. Ale kiedy o nim myślę, widzę obraz sprzed kilkunastu lat. Był już starszy, zachorował i trafił do szpitala. Razem z moimi synami odwiedziliśmy go w wieczór wigilijny. Przy jego łóżku zastaliśmy ucznia z założonego przez niego liceum. Powiedział nam, że ksiądz Jan zbliżył go do Boga i zastanawia się czy, jak on, nie zostać kapłanem.
Dziś Wujek jest już Tam, gdzie może wstawiać się z nami. Jak napisał Czesław Ryszka, może diecezja sosnowiecka znajdzie w nim swojego orędownika w niebie. Warto prosić o potrzebne łaski.
Barbara Gruszka-Zych