A jakie pączki robi się współcześnie?
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu przemijające pory roku były ściśle połączone z rokiem liturgicznym. W tym sensie zwyczajne życie każdego niemal człowieka mocno wiązało się z rytmem świąt, obrzędów, przeplatanych... szarością pracy i czuwania. Pewien rytm: harmonii, rutyny i świętowania miał miejsce i w kuchni, w kulinariach. Kuchnia niejako odzwierciedlała i dopełniała zmiany w życiu rodzin, funkcjonowanie większych społeczności. Wpisywała się, wraz z potrawami, sposobami ich przyrządzania, w wydarzenia, którym towarzyszyła. Naszym babciom i dziadkom nie trzeba było więc tłumaczyć ani dlaczego trzeba pościć, ani dlaczego warto bawić się i cieszyć również jedzeniem. Bo to było naturalne. Rytm postu i jedzenia dostatniego wiązał się z kalendarzem, w tym z wydarzeniami roku liturgicznego, a przestrzeganie przychodzących naprzemiennie okresów „jedzenia i niejedzenia” spełniało, prócz religijnych, również inne ważne funkcje – społeczne i kulturowe.
Dziś czas „jedzenia i niejedzenia” zlewa się (niestety) w jedno. Ewentualnie czas niejedzenia wyznaczają... diety i głodówki, a czas jedzenia czy raczej jedzenia jeszcze więcej – przeróżne święta. A szkoda, bo zyskujemy niewiele (prócz kilogramów), a tracimy umiejętność czekania na niepowtarzalne smaki i zapachy świątecznych potraw. Po prostu, gdy coś jest w nadmiarze i ciągle, nie docenia się posiadania i smakowania. Dziś, chociaż mamy karnawał, a nawet tłusty czwartek, to kojarzymy ten czas jedynie z... pączkami. A jak było kiedyś? Co i dlaczego jadło się na ostatki?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska