Ci, którzy oczekują, że zobaczą w kinie uwspółcześnioną wersję obrazu zapamiętanego z dzieciństwa, mogą się mocno rozczarować. Nowa „Akademia Pana Kleksa” niewiele ma wspólnego z filmem sprzed czterech dekad, a jeszcze mniej z literackim oryginałem.
40 lat temu całe moje pokolenie oblegało kinowe sale, by śledzić losy dziwnego brodatego profesora, który w swojej akademii gościł chłopców o imionach zaczynających się wyłącznie na literę A. Piosenki z tego filmu znaliśmy na pamięć, a na szkolnych przerwach przyklejaliśmy sobie piegi przypominające te, które nosili adepci Akademii Pana Kleksa. Dla wielu z nas na długo obraz Krzysztofa Gradowskiego pozostał punktem odniesienia dla wyobrażeń o dziecięcym kinie. I choć po latach z łatwością da się zauważyć słabe punkty tamtej produkcji (teatralno-telewizyjna siermiężność efektów specjalnych, fabuła podporządkowana musicalowej konwencji), to jednak trudno odmówić jej uroku. Ta stara „Akademia Pana Kleksa” miała specyficzny klimat. Świat niewinnych dziecięcych zabaw, radosnych piosenek, kolorowych kostiumów i ekscytujących eksperymentów podszyty był niepokojem, dla małego widza może ledwie wyczuwalnym, ale pozostawiającym w pamięci trwały ślad. Dlatego premiera nowego filmu pod tym samym tytułem wydaje się adresowana nie tylko do bardzo młodych odbiorców, ale także, a może przede wszystkim, do dzisiejszych czterdziestoparo- i pięćdziesięciolatków, którzy będą chcieli skonfrontować swoje wspomnienia ze współczesną wizją reżysera.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski