Jak grzyby po deszczu zaczynają pojawiać się sondaże dotyczące nastawienia Polaków do proponowanych przez nową minister edukacji zmian dotyczących nauczania religii.
Przypomnijmy: chodzi o likwidację jednej godziny i zaprzestanie finansowania tych lekcji z budżetu. Jak nietrudno się domyślić, od tego, kto przeprowadza sondaż, zależą wyniki. W skrócie: mediom liberalnym w sondażu wychodzi niezbicie, że ogromna większość Polaków popiera pomysł Nowackiej. Do tego też, co akurat dość logiczne, i można się z wynikami zgodzić, odpowiedzi respondentów zależą od preferencji wyborczych. Głosujący na KO, Lewicę, Polskę 2050 chcą zmian. Głosujący na PiS i Konfederację nie chcą.
O co chodzi w tych sondażach? Raczej nie o wywołanie merytorycznej dyskusji w społeczeństwie. I raczej nie o to, by mogli wypowiedzieć się w sposób pełny i sensowny najbardziej zainteresowani, czyli… rodzice. Oni jakby zeszli tu na plan dalszy w wizji wychowania własnych dzieci. Po co komu w edukacji rodzice – przecież urzędnik z własną wizją świata wie lepiej.
Ten trend zresztą, jak można przypuszczać, może zdominować edukację. I mało się tu liczy zasadniczy fakt, że to rodzice są podatnikami. I finansują edukację własnych dzieci. Tym samym ich zdanie powinno nie tylko się liczyć, ale i być po prostu wiążące.
O co więc chodzi z wysypem sondaży? O pewną medialną wrzawę, która usprawiedliwi konkretne ruchy i działania. Wszyscy (na pewnym mocno lewicującym portalu) tak myślą? To super. Dziś wygrywa się mediami: społecznościówkami, lajkami, sztucznie generowanymi opiniami, które zalewają przestrzeń medialną i w końcu głowy odbiorców. Jeśli ktoś coś pisze, a podpisuje się pod tym „nowoczesna większość”, znaczy, że to jest dobre, społecznie potrzebne. Więc popieram. Bez zadawania pytań. Bez czerwonej lampki, która powinna się zapalić: co dalej?
Dokąd prowadzi taki tryb dyskusji, czy raczej jej braku? Bo w sondaże wskazujące, że ponad 80 proc. Polaków popiera likwidację lekcji religii w szkole, może uwierzyć wyłącznie ktoś mocno naiwny.
Agata Puścikowska