Kościół nie miałby związku z polityką, gdyby polityka nie miała związku z ludźmi.
W tygodniku „Polityka” napisali z uznaniem, że „w czasie kiedy większość Polaków oczekuje, że polityka będzie wolna od Kościoła, dominikanin Paweł Gużyński wymyślił i przeprowadził kampanię pod odwrotnym hasłem – »Kościół wolny od polityki«”. Stąd dowiedziałem się, że ta kilkumiesięczna akcja była prowadzona „przez grupę osób zebranych w Kongresie Katolików i Katoliczek” (rzeczywiście, jest takie coś, najłatwiej trafić tam przez Komitet Obrony Demokracji albo „Gazetę Wyborczą”).
Czytając to, zadumałem się. Najpierw nad tym, co twierdzi „Polityka”, że mianowicie większość Polaków chce polityki wolnej od Kościoła. Na czym ta wolność miałaby polegać? I czym w ogóle byłaby polityka, gdyby dało się z niej, na czyjeś życzenie, usuwać jakieś części naszej rzeczywistości? Tak się zabawnie składa, że im bardziej sobie czegoś ludzie nie życzą, tym bardziej się tym zajmują. I nawet gdyby władza zakazała Kościołowi być w polityce, to przecież tym bardziej by tam był. Byłby w rozporządzeniach wykonawczych, w aparacie przymusu i w cenzurze, usuwającej wszelkie o nim wzmianki, a nade wszystko we wzburzonych umysłach ludzi kombinujących, jak go wykreślić z polityki – czyli zewsząd. Przedmiotem polityki może być przecież dosłownie wszystko, a już na pewno tak ważny obszar życia, jakim dla Polaków jest Kościół. Zgłaszanie więc takich postulatów odwołuje się tylko do emocji, bo merytorycznej zawartości tam nie ma.
Równie wartościowe jest hasło „Kościół wolny od polityki”. Kościół tworzą ludzie, a zatem podmioty i przedmioty polityki – jak więc mają się „uwolnić” od polityki? I dlaczego mieliby to robić? Żeby usunąć się z drogi ideologom, wdrażającym odczłowieczone projekty społeczne? Weźmy kwestię in vitro: gdy Kościół się na ten temat wypowiada, to wchodzi w politykę czy nie? Albo podczas gdy przypomina o zasadach moralnych, kiedy mówi o grzechu, kiedy troszczy się o ludzkie dusze – to uprawia politykę?
Uciec od polityki się nie da. Wystarczy spojrzeć na tych katolików, którzy tak walczą o wolność Kościoła od polityki: oni też w najlepsze zajmują się polityką, w dodatku korzystając ze wsparcia środowisk robiących politykę antykościelną i wręcz antychrześcijańską.
Darujcie sobie, „postępowi katolicy”, gadanie, że walczycie z popieraniem konkretnych opcji partyjnych z ambon. To jest zjawisko marginalne, zresztą zwalczane przez biskupów, a przez przeciwników rozdmuchiwane do potężnych rozmiarów na potrzeby – tak, tak – polityki. Nie zauważyłem natomiast, żebyście protestowali, gdy do kościoła polityka weszła dosłownie, w postaci zakłócających Mszę ludzi z proaborcyjnymi plakatami.
Daliśmy sobie, jako katolicy, trochę wmówić, że Kościół nie może „mieszać się do polityki”. Otóż może, a nawet powinien – bo polityki od życia oddzielić się nie da, nawet jeśli ktoś zechce oddzielić katolików od życia. Tego zresztą już próbowano – i też nie pomogło.
KRÓTKO:
Dzielenie dla łączenia
Nowy Parlament wybrał Monikę Hornę-Cieślak na urząd rzecznika praw dziecka. W czasie poprzedzających wybór przesłuchań posłowie pytali ją m.in. o opinię na temat „wsparcia dzieci LGBT” i tzw. tęczowych piątków. Przypomnijmy, że tęczowe piątki to doroczna akcja zainicjowana w 2016 r. przez aktywistów LGBT, której celem jest de facto promocja ideologii gender w szkołach (oficjalnie „okazanie solidarności z młodzieżą LGBTQI i wspieranie jej w środowisku szkolnym”). Nowa rzecznik zapowiedziała, że zamierza wspierać tęczowe piątki „tak jak święto zmarłych, które organizują dzieci katolickie” (chodzi chyba o „korowody wszystkich świętych”). Z pojawiającego się w tym kontekście nazewnictwa wynika, że tworzą się jakieś odrębne kategorie ludzi: „dzieci katolickie” i „dzieci LGBT”. I na tym ma polegać unikanie podziałów w szkole? A pomyśleć, że jeszcze niedawno to były po prostu dzieci.
Wymrą
Liczba urodzeń w stanach USA, które zakazały aborcji lub ograniczyły możliwość jej wykonywania, wzrosła średnio o 2,3 proc. Tak wynika z danych za pierwsze półrocze 2023 roku. Oznacza to około 32 tys. dodatkowych urodzeń rocznie. Choć to świetna wiadomość, proaborcyjne media widzą w tym pogwałcenie praw kobiet, nazywając to np. „atakiem na autonomię reprodukcyjną”. Można i tak, ale jedno jest pewne: „autonomiści reprodukcyjni” nie przekażą swoich poglądów potomkom, bo ich mieć nie będą.
Franciszek Kucharczak