Nie wolno pomijać w dyskusji o kolędzie całego kontekstu, a zwłaszcza jej wymiaru duchowego.
Jeszcze nie zaczął się Adwent, a w mainstreamowych mediach pojawiły się teksty, które wyraźnie mają „przygotować” Polaków do zbliżającej się tzw. kolędy. Teksty demonizujące tę praktykę. Bo wizyta duszpasterska jawi się jako „przeżytek, trauma i patologia”, a ksiądz jest niemal potworem. Do tego „nie umie się zachować”, twierdzą przywoływani rozmówcy. I podają przykłady: na terenie jednej z parafii kolęda miała trwać do dwudziestej, a duchowny zadzwonił do drzwi czyjegoś mieszkania aż… kwadrans później! Dlatego usłyszał: „Żona kąpie synka, oboje pracujemy, mały rano idzie do przedszkola, czekaliśmy na księdza do 20.00, ale teraz już jest dla nas za późno…”. Dalej rozmowa stała się trudna. Inny przypadek: dorosła kobieta zapamiętała z dzieciństwa, że kapłan podczas kolędy obejrzał jej zeszyt do religii i skomentował: „A co to za bazgroły?!”. Teraz więc ona nie przyjmuje już księdza po kolędzie, a odkąd ma własne dzieci, jest w ogóle „przeciwna takim spotkaniom”. Kolejny głos w dyskusji – z pozoru pozytywny: pani, która określa się jako „wierząca, ale niepraktykująca”, chętnie zaprasza duchownych „na wspólną modlitwę, rozmowę i herbatę”. Któregoś roku podczas kolędy jej mąż źle się poczuł i to właśnie kapłan wezwał pogotowie, zaczekał do przybycia karetki, a potem dzwonił, dopytując o zdrowie. „Uratował mężowi życie” – przyznała. Ale dodała: „Z opowieści znajomych wiem, że jeśli chodzi o spotkania z księżmi, to przeważają jednak doświadczenia negatywne”. Czy może to ostatnie zdanie było potrzebne, żeby konstatacja w linku do artykułu brzmiała pod tezę: „Polacy nie przyjmą już księdza po kolędzie”…?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Milena Kindziuk