O tym, jak długą drogę przebył ten, „który chciał wiele znaczyć”, do stwierdzenia „nie znaczę nic”, mówi o. Bogdan Kocańda.
Marcin Jakimowicz: Marzył o tym, by zostać rycerzem, zaczytywał się w legendach arturiańskich, a choroba pokrzyżowała mu plany. To błogosławione przekleństwo?
O. Bogdan Kocańda: Oczywiście! Choć na początku burzymy się i nie zgadzamy się na takie doświadczenia, po latach widzimy w nich działanie Opatrzności. Bo Pan Bóg każdego z nas sobie wymarzył i pragnie, by to marzenie było realizowane, spełnione. On widzi dalej, głębiej, w Jego zamyśle jest droga, cel, przeznaczenie, których my początkowo nie zauważamy. Patrzę na młodziutkiego Franciszka i widzę człowieka, który jest duszą towarzystwa, lekkoducha zanurzonego po uszy w zabawie. Miał pieniądze, więc wszystko kręciło się wokół niego i robił wszystko, by coś znaczyć, by mieć znaczenie. Właśnie takiego znał go Asyż. Bóg wkładał w jego serce marzenia, pragnienia, tęsknoty, a Franciszek szedł za nimi. Chciał być wielki, starał się wybić. Został rycerzem, bo rycerz był bohaterem. Franciszek nie wiedział jeszcze o tym, że Bóg przez jego naturalne pragnienia przygotowywał go do tego, by został bohaterem tysięcy braci i sióstr.
Współczesne pokolenie nie czyta książek, lecz ich streszczenia, i najczęściej słyszy narrację, że hulaka z Asyżu nagle usłyszał głos w kościółku San Damiano i przeżył nawrócenie. A przecież był to długi proces! Bardzo dotknęły mnie słowa, że wielokrotnie modlił się w tym kościółku…
Jego nawrócenie było długim procesem, a nie jednorazowym wydarzeniem. Przed San Damiano było Spoleto, czyli realne, niemal namacalne doświadczenie Ducha Świętego, który nakazał mu wracać z drogi rycerskiej.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.