W piątek minie 30. rocznica zamachu na Jana Pawła II. Strzały na Placu św. Piotra oddał do papieża Turek Mehmet Ali Agca. To, kto stał za zamachem, pozostaje jedną z największych zagadek w historii XX wieku.
13 maja 1981 roku, w uroczystość Matki Bożej Fatimskiej przed godz. 17 papież wjechał otwartym samochodem terenowym na plac przed bazyliką watykańską na tradycyjną środową audiencję generalną. W aucie razem ze stojącym Janem Pawłem II byli jego sekretarz ks. Stanisław Dziwisz, osobisty kamerdyner Angelo Gugel i przyszły dowódca Gwardii Szwajcarskiej Alois Estermann, który został zamordowany 17 lat później.
Papież pozdrawiał tłum wiernych podczas tradycyjnego objazdu placu. Na wysokości Spiżowej Bramy schylił się, by objąć półtoraroczną dziewczynkę. Kilka metrów obok stał ubrany w szarą marynarkę 23-letni Agca; ten sam, który w czasie wizyty papieża w Turcji w listopadzie 1979 roku groził, że go zabije.
O godzinie 17.17 Agca wyjął zza paska spodni pistolet Browning kaliber 9 i z bliskiej odległości oddał strzały do Jana Pawła II ciężko go raniąc. Zamachowiec zaczął uciekać, ale za rękę złapała go włoska zakonnica. Uzbrojony Agca wyrwał się i znów podjął ucieczkę, wyrzucając po drodze pistolet; po kilku minutach został zatrzymany przez policjantów. Krzyczał wówczas po angielsku "I only, I only" (tylko ja, tylko ja), co interpretowano potem jako zapewnienie, że działał sam. Wszystko wskazuje na to, że zamachowiec jednak miał na placu wspólników.
Na pięć dni przed swymi 61. urodzinami Jan Paweł II został ranny w brzuch, prawy łokieć i palec. Rany odniosły także dwie stojące w pobliżu Amerykanki. Na placu wybuchła panika; ludzie uciekali, krzyczeli, płakali, ale i modlili się klęcząc.
Ciężko rannego papieża zawieziono najpierw na teren Watykanu, pod budynek tamtejszej przychodni. Tam położono go na noszach na ulicy. Osobisty papieski lekarz doktor Renato Buzzonetti stwierdził jednak, że jego stan z powodu dużej utraty krwi jest bardzo ciężki. Dlatego zapadła decyzja o natychmiastowym przewiezieniu do kliniki Gemelli, położonej dość daleko od Watykanu.
Karetka ruszyła o godzinie 17.29, drogę do szpitala pokonano błyskawicznie. Papież był przewożony ambulansem, podarowanym mu przez katolickich lekarzy. Karetkę tę oglądał dokładnie dzień wcześniej podczas wizyty w watykańskim ośrodku medycznym.
W karetce stan Jana Pawła II coraz bardziej się pogarszał; stracił przytomność, a jego puls zanikał. W swej książce "Pamięć i tożsamość", wydanej w 2005 roku, papież wspominał: "Pamiętam tę drogę do szpitala. Zachowałem jeszcze przez pewien czas świadomość. Miałem poczucie, że przeżyję. Cierpiałem, był powód do strachu, ale miałem taką dziwną ufność. Mówiłem do księdza Stanisława, że wybaczam zamachowcowi. Co działo się w szpitalu, już nie pamiętam".
Do szpitala został przywieziony w stanie niemal krytycznym.
Lekarze, którzy natychmiast przystąpili do operacji, prowadzili trwającą ponad pięć godzin dramatyczną walkę o życie Jana Pawła II. Potem przyznali, że nie bardzo wierzyli w to, że uda się go uratować. Przyjęła się dopiero druga transfuzja. Gdy pierwszą organizm odrzucił, lekarze ze szpitala oddawali w pośpiechu krew. Jednocześnie okazało się, że kula przeszła zaledwie o kilka milimetrów od tętnicy głównej.
Operacja zakończyła się po godz. 23 i choć według pierwszego komunikatu jej wynik był pomyślny, istniało bardzo duże ryzyko wystąpienia grożących śmiercią komplikacji pooperacyjnych. Do szpitala przyjechał prezydent Włoch Sandro Pertini, który przez cały czas czuwał pod salą operacyjną.
Dopiero po latach ujawniono, że tuż po zamachu ks. Dziwisz, przekonany o tym, że Jan Paweł II nie przeżyje, postanowił ze współpracownikami przygotować komunikat o jego śmierci.
Już w niedzielę 17 maja papież bardzo osłabionym głosem zwrócił się ze szpitalnego łóżka do wiernych za pośrednictwem Radia Watykańskiego. Powiedział wówczas: "Modlę się za brata, który mnie zranił, a któremu szczerze przebaczyłem. Zjednoczony z Chrystusem, Kapłanem i Ofiarą, składam moje cierpienie w ofierze za Kościół i świat".
Kuracja pooperacyjna przebiegała pomyślnie i papież wrócił do Watykanu już 3 czerwca. Jednak 20 czerwca musiał znów udać się jeszcze na kilka tygodni do Gemelli, ponieważ jego stan pogorszył się. Powodem tego był cytomegalowirus. W połowie sierpnia, a więc w trzy miesiące po zamachu, powrócił do Pałacu Apostolskiego.
Tymczasem już 13 maja wieczorem ustalono, że zatrzymany Agca, członek skrajnie prawicowej organizacji o niemal mafijnym charakterze, Szare Wilki, był poszukiwany przez włoską policję na wniosek wymiaru sprawiedliwości Turcji podejrzewającego, że przebywa we Włoszech. Strona turecka poinformowała Włochów, że Agca zbiegł z więzienia, gdzie odbywał karę za zamordowanie dziennikarza.
Podczas trwającego prawie dwa miesiące dochodzenia zamachowiec wielokrotnie zmieniał zeznania bądź odmawiał odpowiedzi, co śledczych utwierdziło w przekonaniu, że jest nieuleczalnym kłamcą, a także osobą niezrównoważoną.
Już podczas pierwszego przesłuchania 13 maja opowiedział natomiast o tym, że przebywał w Bułgarii. To tu miał swój początek tzw. bułgarski trop zamachu, czyli hipoteza o udziale komunistycznych służb Bułgarii w jego przygotowaniu, na zlecenie Moskwy.
Proces Alego Agcy rozpoczął się w Rzymie 20 lipca 1981 roku, a więc 68 dni po zamachu. Po dwóch dniach został skazany na dożywocie.
27 grudnia 1983 r. odwiedził go w więzieniu w Rzymie Jan Paweł II i długo z nim rozmawiał.
W czerwcu 2000 roku Agca został ułaskawiony przez ówczesnego prezydenta Włoch Carlo Azeglio Ciampiego i przekazany Turcji, gdzie odbywał potem resztę kary za zabójstwo dziennikarza, które popełnił jeszcze przed zamachem. Na wolność wyszedł ostatecznie w styczniu 2010 roku, po blisko 30 latach spędzonych w więzieniu. Wydał w swoim kraju książkę, udzielił kilku wywiadów i dalej pogrąża się w plątaninie wątków i dziwacznych proroctw, co dla jednych jest dowodem szaleństwa, dla innych wynikiem wystudiowanej gry.