Prezydenckie liczydło i „plan B”

Wbrew złośliwym komentarzom prezydent liczyć zapewne umie. Być może po prostu liczył na kogo innego. I się przeliczył.

Po poniedziałkowym orędziu, w którym prezydent Andrzej Duda ogłosił, że powierzy misję tworzenia rządu dotychczasowemu premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, ponieważ w październikowych wyborach Zjednoczona Prawica uzyskała najlepszy wynik spośród wszystkich komitetów, nie milkną komentarze. Ze strony polityków PiS słyszymy najczęściej, że prezydent postąpił słusznie i zgodnie ze zwyczajem, ale entuzjazmu w ich wypowiedziach nie słychać. Ze strony przedstawicieli opozycji nie brakuje kąśliwych uwag, że Andrzej Duda nadal uważa, że 194 (liczba posłów PiS) to więcej niż 248 (liczba posłów KO, Trzeciej Drogi i Lewicy), więc głowa państwa ma problemy z liczeniem.

I na pierwszy rzut oka rzeczywiście można odnieść wrażenie, że decyzja o powierzeniu misji tworzenia rządu partii bez samodzielnej większości i bez jakiejkolwiek zdolności koalicyjnej wydaje się absurdalna. Nie tylko z perspektywy funkcjonowania państwa, ale również wizerunku prezydenta. Niemal pewne niepowodzenie misji Morawieckiego odbije się przecież na postrzeganiu Dudy jako poważnego polityka, który ma ambicje stawać ponad partyjnymi przepychankami. Nie ułatwi też współpracy z przyszłym premierem, jeśli zostanie nim Donald Tusk.

Z drugiej strony trudno wyobrazić sobie sytuację, by mając możliwość wyboru, Andrzej Duda wyznaczył na szefa rządu Tuska, który w czasie kampanii zapowiadał stawianie prezydenta przed Trybunałem Stanu, czy podkreślał, że dla niego w wymiarze moralnym prezydentem RP jest Rafał Trzaskowski. Dla Andrzeja Dudy Donald Tusk jest prawdopodobnie najgorszym z możliwych scenariuszy, a konstytucja daje głowie państwa pewien margines swobody wyboru takiego kandydata na szefa rządu, do którego prezydent może mieć przynajmniej minimalne zaufanie. I z tej możliwości Andrzej Duda skorzystał. Procedury przekazania władzy będą się z tego powodu ciągnąć dłużej, odchodzący obóz zapewne wykorzysta szanse, by obsadzić jeszcze kilka ważnych stanowisk (jak choćby szefa KNF) i utrudni w ten sposób skuteczne sprawowanie władzy następcom. Państwu to nie pomoże. Czy opłaci się samemu prezydentowi, pokaże czas.

Naturalnie rodzi się w tej sytuacji pytanie, po co w takim razie było tyle czekać? Czy prowadzone konsultacje były tylko tandetną szopką?

Wydaje się, że jednak nie. Wskazywać na to mogą wypowiedzi niektórych polityków Zjednoczonej Prawicy, a przede wszystkim prezydenckiego ministra Marcina Mastalerka, który poproszony o komentarz do decyzji prezydenta na antenie stacji Polsat News stwierdził m.in., że „gdyby Władysław Kosiniak-Kamysz miał 1/10 determinacji Morawieckiego, to miałby szansę w 2020 r. zostać prezydentem, a teraz premierem”.

Z wypowiedzi wielu polityków PiS (w tym obecnego szefa rządu) wynikało, że byliby gotowi tworzyć rząd z PSL, a nawet premierem Kosiniakiem-Kamyszem, byleby tylko nie oddawać władzy Donaldowi Tuskowi – wszak to lider KO, a nie przyszłość Polski był głównym bohaterem kampanii wyborczej Zjednoczonej Prawicy. Ale możemy przypuszczać, że jednym z wątków poruszonych w prezydenckich konsultacjach mogła być również propozycja konfiguracji rządu bez PiS, za to z liderem PSL jako premierem zamiast Tuska.

Takie rozwiązanie byłoby z pewnością dużo bardziej akceptowalne dla samego prezydenta, który jest w dobrych relacjach z szefem „ludowców”, a współpraca między nimi była konstruktywna również w mijającej kadencji, pomimo zasiadania po dwóch stronach politycznego sporu. Wydaje się zresztą, że również z punktu widzenia skutecznej współpracy między „dużym” i „małym Pałacem” taki układ wydawałby się narażony na znacznie mniejsze tarcia niż przedstawiona przez koalicjantów propozycja rządu z Donaldem Tuskiem na czele.

Rzecz w tym, że KO zdobyła zdecydowanie najwyższy wynik spośród partii opozycyjnych i nawet pojawiające się tuż po wyborach nieśmiałe szepty polityków spod znaku zielonej koniczynki o premierze Kosiniaku zostały szybko stłumione przez opozycyjnych partnerów.

Wydaje się więc, że to Kosiniak-Kamysz był „planem A” w Pałacu Prezydenckim, a wyznaczenie Mateusza Morawieckiego to dopiero wyjście awaryjne. Andrzej Duda doskonale rozumie, że szanse PiS na uzyskanie wotum zaufania dla swojego rządu są bliskie zera. Jednak gdyby powierzył w pierwszym rozdaniu zadanie stworzenia rządu Tuskowi, odciąłby się radykalnie od własnego środowiska politycznego (któremu pod obecnym zarządem sam chyba do końca nie ufa, skoro funkcję marszałka-seniora powierzył Markowi Sawickiemu z PSL). W takiej sytuacji prezydent prawdopodobnie stałby się kozłem ofiarnym i zostałby na prawicy obwiniony o utratę władzy, co odroczyłoby w czasie rzetelną dyskusję, dlaczego PiS przegrało wybory. W sytuacji, gdy Morawiecki podejmie próbę stworzenia rządu, to niezależnie od wyniku głosowania nad wotum zaufania prezydent będzie mógł pokazać swoim wyborcom czyste ręce. A jeśli rząd obecnego premiera przepadnie, wtedy na prawicy znacznie trudniej będzie szukać winy poza ścisłym kierownictwem partii.

Komu to wszystko wyjdzie na dobre, a komu odbije się czkawką, trudno dziś przewidzieć. Przejmującej władzę opozycji na pewno nie. Nawet PiS, który zyskuje kilka dodatkowych tygodni jest obecnie pod szczególnie uważną obserwacją wszystkich i każda próba zabezpieczenia wpływów różnego rodzaju nominacjami będzie odchodzącej władzy zapamiętana. Samemu prezydentowi też zazdrościć prawa wskazania kandydata na premiera nie ma sensu, bo zdecydowanie łatwiejszą byłaby dla niego sytuacja, w której konstytucja precyzyjnie wskazywałaby, kto ma zostać szefem rządu. A Polsce? Tą, można odnieść wrażenie, klasa polityczna przejmuje się w stopniu marginalnym.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wojciech Teister