- Coraz mniej Polaków deklaruje poparcie dla transformacji w Polsce. Blisko połowa społeczeństwa w r. 2001 uważała, że zmiany przyniosły społeczeństwu więcej strat niż korzyści. To smutny bilans 12 lat demokracji.
- Polskie reformy są przeprowadzane w sposób skokowy, zrywami, a nie stopniowy, harmonijny. Pierwsza fala reform Leszka Balcerowicza nazywana przecież była terapią szokową. Ze względu na wysoką inflację był to zresztą krok uzasadniony. Kolejny zryw to wielkie reformy społeczne, w tym ubezpieczeń i emerytur, które wprowadzono w 1999 r., i to od razu cztery naraz. Niestety, były one nie najlepiej przygotowane. Taka metoda wprowadzania reform wywołuje silne reakcje społeczne, budzi obawy i niepokoje.
Do tego jeszcze ostatnie reformy wprowadzane były w sytuacji zahamowania wzrostu gospodarczego. Tymczasem dla samopoczucia społecznego nawet niewielki wzrost jest lepszy niż spadek. W latach dziewięćdziesiątych, gdy mieliśmy bardzo wysoki wzrost gospodarczy, nastąpiło rozbudzenie społecznych oczekiwań i aspiracji. Wiele osób wzięło kredyty, firmy przeżywały prosperity. To się skończyło, i wtedy okazało się, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do prowadzenia firm w warunkach recesji, do tego, że gospodarka rynkowa może przeżywać duże trudności, a bezrobocie może być tak wysokie. To wszystko owocuje strachem o przyszłość. Ludzie najbardziej obawiają się braku perspektyw, niepewnej przyszłości.
- Wydaje się, że zasoby pozytywnej energii społecznej wyczerpały się, tak jakbyśmy trafili na jakąś ścianę.
- Recesja panuje w wielu krajach, co ma wpływ na nas. Ponadto gospodarka polska otwiera się, postępuje napływ zewnętrznej konkurencji. Stoimy też przed koniecznością dostosowania się do nowych warunków i wykonania kolejnego skoku. Nie będzie jednak powrotu sytuacji, gdy tysiące miejsc bardzo dobrze płatnej pracy czekało na absolwentów uczelni, a pracodawcy prześcigali się w ofertach, aby ich ściągnąć do siebie. Byliśmy dotąd świadkami błyskawicznych karier młodych ludzi, którzy niemal z dnia na dzień zostawali wiceprezesami banków. To jednak nie była sytuacja normalna. Musimy pamiętać, że w krajach rozwiniętych gospodarczo o pracę trzeba się często długo starać, a czasem przyjmować zajęcia mniej płatne i mozolnie piąć się w górę.
- Jednym z najważniejszych źródeł frustracji jest olbrzymie zróżnicowanie ekonomiczne polskiego społeczeństwa. Polacy woleliby, żeby wszyscy mieli bardziej po równo...
- W Polsce przez 50 lat panował system egalitarny, a od lat 90. w bardzo krótkim czasie mieliśmy do czynienia z rosnącym procesem różnicowania ludzi. Na naszych oczach niektórzy zyskiwali gwałtownie, a inni tracili. Zmieniła się też pozycja całych grup społecznych, na przykład robotnicy stracili względnie wysoką pozycję, jaką mieli w socjalizmie. Ale nawet wewnątrz poszczególnych grup zawodowych występują znaczące różnice. Proszę zwrócić uwagę, jak bardzo status lekarzy z prywatną praktyką jest inny niż status lekarzy z ZOZ-ów. Linii podziału jest bardzo dużo. Prawdziwym niebezpieczeństwem są różnice w rozwoju regionów zachodnich i wschodnich. Te procesy rosnących zróżnicowań, jeśli dzieją się na naszych oczach, są często trudne do zaakceptowania. Zwłaszcza gdy trudności ekonomiczne dotykają coraz więcej firm i osób.
- Czy, Pani zdaniem, Polacy ostatecznie zaakceptują nierówności kapitalizmu, czy może czeka nas - jak przewidują niektórzy socjolodzy - faza buntu?
- Raczej zaakceptowaliśmy różnice, choć trudniej się z nimi pogodzić, gdy rośnie bezrobocie. Obecnie przeciętny Polak jest przekonany, że sytuacja jest zła i nie ma dużych nadziei na to, że coś szybko się zmieni. To nie jest sytuacja psychologicznie sprzyjająca buntom. Bunt się organizuje wtedy, gdy wydaje się, że można coś wywalczyć.
- A wyborcy Samoobrony nie są takimi potencjalnymi buntownikami?
- No cóż, są też bunty wyrastające z agresji i złości... Obecnie mamy do czynienia z rosnącym zorganizowaniem różnych grup nacisków, które mocno bronią swoich interesów. Za rządów Jerzego Buzka protestowały pielęgniarki, lekarze, pracownicy pogotowia, nauczyciele. Teraz rolnicy, którzy zaciągnęli kredyty i żądają ich umorzenia. Te grupy wprowadziły też do Sejmu swoich przedstawicieli, którzy mają przykazane realizować interesy grupowe.
Alicja Wysocka rozmawia z prof. L. Kolarską-Bobińską