W życiu można zmieniać maski, lecz poezji się nie oszuka.
Nigdy nie jesteśmy dostatecznie przygotowani na wiadomość o odejściu bliskich. Czasami jednak okoliczności, w których staje przed nami posłaniec wieczności, wydają się znaczące. O śmierci Jana Pawła II dowiedziałem się z ust prezbitera w trakcie neokatechumenalnej Eucharystii, dokładnie między Komunią a błogosławieństwem. O zgonie Czesława Miłosza usłyszałem z radia, stojąc w kolejce po bilety na dolnej stacji kolejki na Górę Parkową w Krynicy. Dziś, nazajutrz po beatyfikacji Ojca Świętego i w przeddzień 100. rocznicy urodzin poety, przypominam sobie tamte chwile jako wyzwanie, z którym wciąż muszę się mierzyć. Już wiem, że trzeba wyjść z kolejki po bilety i zdobyć szczyt na piechotę. I że bez Ducha Bożego jest to niemożliwe.
Jan Paweł II był wymagającym nauczycielem. Choć spotykał się z milionami ludzi i występował we wszystkich mediach świata, nigdy nie utracił spójnej osobowości. Niezależnie od tego, czy zwracał się do ludzi prostych, czy do intelektualistów, czy mówił o ojczyźnie, czy o teologii, jego twarz emanowała tym samym blaskiem prawdy, nie zmieniała się, nie było w niej pęknięcia charakterystycznego dla większości z nas, mieszkańców współczesnej cywilizacji. Autora „Trzech zim” znacznie łatwiej nam zrozumieć. W listopadzie 1994 roku, w słynnym wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność”, Zbigniew Herbert mówił o nim: „Miłosz jak mityczny Proteusz ma tysiąc postaci – jest drzewem i obłokiem, strumieniem i skałą. Może ta zdolność do metamorfoz (także politycznych) jest cechą wybitnych poetów. Może, choć wątpię. Natomiast zgadzam się z Miłoszem, że nawet w czasie pożaru można i należy opisywać zachody słońca, aby nie wygasł mit arkadyjski, abyśmy nie wątpili, że szczęście jest osiągalne”.
To prawda, że Miłosz miał wiele twarzy. Polak, Litwin, trochę Amerykanin i obywatel świata. Był komunistycznym dyplomatą i wyklętym przez komunistów emigrantem. Pisał o Polsce różne rzeczy, czasami głupie. Chwalił Boga, jak prosty parafianin, i fascynował się gnozą. Opiewał swojskie obyczaje i stawał na straży politycznej poprawności. Pół życia poświęcił na walkę ze swoimi zaściankowymi korzeniami. Pragnął być niejednoznaczny, uniwersalny, kosmopolityczny. Większość komentatorów z bliskiej mi formacji moralnej i patriotycznej (można ją nazwać linią Herberta) chce pamiętać głównie te wypowiedzi i postawy Miłosza, które nie przynoszą mu chwały. Z mojej perspektywy są to jednak sprawy drugorzędne, mało istotne nie tylko wobec niewątpliwego geniuszu poety, ale i wobec jego prawdziwego, mozolnie skrywanego oblicza.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel